Wyjazd z okazji urodzino-imienin Mamy, zorganizowany w pośpiechu, do
samego końca niepewny z racji mojego grafiku w pracy, zobowiązań,
zastępstw i innych takich. Stresująco było, fakt, bo Mamie zależało na
tym, żebyśmy byli, no i na szczęście się udało. Mama powtarza wciąż "a
bo może to moje ostatnie urodziny..", więc jak tu nie pojechać.
Najważniejsze, się się udało. Małża zabrałam ze sobą a
raczej sam się
zabrał razem z
akordeonem i skrzypcami ku uciesze reszty urodzinowo-imienionowego
towarzystwa:) Pogoda dopisała na tyle, że wszyscy cierpieliśmy
niesłychane męki rozpływając się w słońcu. Nie powiem, że się z tego
powodu martwiliśmy. Wystawiłam swe blade ciało na słońce i leżałam, jak
to się mówi, brzuchem do góry. Wieczorkiem pojechaliśmy nad jezioro, co
zresztą
zostało uwiecznione na zdjęciach. Nie wiedziałam, że te okolice
są tak piękne...Pogapiliśmy się na łabędzie, zachodzące słońce,
pływające żaglówki - jak w jakimś głupawym romantycznym filmie.
Przesłodzone to było do granic możliwości:) Mąż zdążył zaznaczyć, żebym
nie oczekiwała, że będzie siedział ze mną na ławce, szeptał mi czułe
słówka i obsypywał mnie pocałunkami, bo to nie w jego stylu:) Więc
siedzieliśmy na ten ławce w milczeniu, od czasu do czasu uśmiechając się
do siebie, starając się odwlec moment powrotu jak najdłużej. Ciężko
było wrócić do rzeczywistości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz