piątek, 26 września 2014

Test

Już rano robiąc test wiedziałam, że to nie ten dzień, nie ten cykl i nie tym razem. Zawsze to samo przekonanie. To taki wewnętrzny test i ten sikaniec właściwie jest tylko po to, żeby przestać się łudzić, że "a może jedak.."
Nic nie czuję, nic nie myślę, niczego nie oczekuję. Tylko tak bardzo mam już dość. Tak bardzo mam ochotą rzucić to wszystko w pizdu. Nie brać leków, nie liczyć dni, nie myśleć o tym. Może to jest metoda? Tylko że tak bardzo szkoda mi czasu...nienawidzę bezczynności, wrażenia że nic nie robiąc jedynie oddalam się od celu. A za chwilę przychodzi refleksja, że może nigdy go nie osiągnę. Może już powinnam się pogodzić z tym, że ciąża to ta sama kategoria co ufo i nie ma co patrzeć w niebo i jej wyczekiwać. 
Odsunę od siebie głęboką czarną dupę, która czai się obok, żeby mnie pochłonąć. Nie dam się. Będę myśleć o górach, jeziorach, wietrze i wodzie, wizualizować sobie szczęście a za dwa tygodnie usiądę z kubkiem kawy w ręku i popatrzę na Giewont. Tylko na to teraz czekam.

środa, 17 września 2014

Różnica

Taka krótka myśl. 
Czy jest różnica między bezpłodnością a niepłodnością? Dla niektórych pewnie nie, bo im więcej czytam, tym bardziej widzę, że często stosuje się te słowa zamiennie. A dla mnie różnica jest kolosalna. O tym, że jestem bezpłodna powiem dopiero wtedy, gdy ktoś da mi 100% pewność, że nie mogę zajść w ciążę. Usuną mi macicę, jajniki albo zwyczajnie umrę. A dopóki się to nie stanie to twierdzę, że jestem co najwyżej niepłodna. Bo niepłodność dla mnie to stan przejściowy, nieostateczny, jak choroba, którą można wyleczyć. I przede wszystkim to stan, który nie odbiera nadziei.
A pomijając dzisiejszy temat to tak mnie jakoś naszło na nieprzyzwoicie smętne kawałḱi, jak np ten:

Istnieje życie poza ciągłym dążeniem do bycia rodzicem. To życie wypełnia praca, książki (ostatnio namiętny powrót do Tolkiena), dodatkowe projekty, wyjazdy na przemian w góry i na mazury, nudne wieczory przed TV i jakieś pierdołowate czasem problemy typu kolor ścian czy rodzaj parapetu. Grunt, to zachować odpowiednie proporcje :)

poniedziałek, 15 września 2014

Dobre wieści

Takie wiadomości są jak balsam dla mojej cierpiącej duszy. Parę dni temu do pracy wpadła koleżanka będąca na zwolnieniu lekarskim. Powód tego zwolnienia nagle okazał się oczywisty - jest w ciąży. Cieszę się, tylko że ciężko mi czasem to przetrawić. Rozumiecie? Tak ciężko, że aż płakać mi się chce. Ryczeć, wyć i krzyczeć "och jak się cieszę". Dzisiaj przyszła kolejna koleżanka, którą już dawno chciałam podpytać jak to było u niej. Wiem że się leczyła, miała problemy, dłuuugo nie zachodziła w ciążę. A ona mi mówi: wyluzuj. Strzał! Jakbym dostała w twarz. Bo jak to możliwe, że ktoś kto powinien mnie rozumieć w 100% mówi mi to co ci wszyscy nie-mający-pojęcia-o-niepłodności ludzie. I wychodzi na to, że coś w tym gadaniu jest. Owa koleżanka twierdzi, że jak już się pogodziła z tym, że dziecka własnego mieć nie będzie, zapomniała i przestała liczyć dni i wymyślać to jakoś tak wyszło, że oto właśnie jest koniec pierwszego trymestru.
A ja myślę, że na to wyluzowanie to musi przyjść odpowiedni moment. Taka chwila całkowitej rezygnacji i przyznania się przed sobą, że już nic więcej nie można zrobić. 
A na razie za nami PRÓBA NR 5. Owulacja znowu podwójna (tzn z jednego i drugiego jajnika o dziwo), już dawno przestałam myśleć, że to podwójna szansa. Szanse są takie, jak zwykle - czyli gówniane. Przestaje się tym martwić. Po namowach gin zadzwoniłam do słynnego prof. z Łodzi. Po milionie prób dodzwonienia się odebrała super miła Pani, która poinformowała mnie, że nie ma potrzeby umawiać się na dwa miesiące przed, bo terminy wizyt są w miarę przystępne. Zaproponowała termin za dwa tygodnie na co zareagowałam szczerym "wow, jak się cieszę". Po chwili rozmowy moje szczere zadowolenie zostało zastąpione przez szczere zdziwienie, bowiem usłyszałam o kosztach. No haaalo, spodziewałam się "kupy pieniędzy" ale myślałam, że kwota za same badania nie przekroczy 4.000zł. No niestety - wszystkie badania (które to możemy wykonać JEDYNIE, WYŁĄCZNIE w ich zaprzyjaźnionym laboratorium, ponieważ słynny prof. nie toleruje wyników z innych miejsc) będą nas kosztować tylko 6.000zł. "Nie, nie, nie muszą Państwo mieć gotówki, istnieje możliwość płatności kartą." Tylko skąd ja mam mieć tyle na koncie? Haahaha. Dzisiaj to brzmi nawet śmiesznie. Moja gin kiedy o tym usłyszała wydała z siebie równie szczery jak moje zdziwienie okrzyk "o kurwa" :) Czy ja już mówiłam, że równa z niej babka?:) 
Stanęło na tym, że...na niczym właściwie nie stanęło. W dalszym ciągu stosuję strategię "wolę o tym nie myśleć" Czasem wpadam w jakąś paranoję, bo nie mam planu. Nienawidzę nie mieć planu, określonego systemu działania. Jestem zdana na obce mi osoby - lekarzy, którym tak naprawdę nie zależy. 
A czasami mam to wszystko w moich czterech literach. Bo co nas nie zabije to nas wzmocni. Nie mam na to wpływu, nic nie mogę zmienić. Zatem muszę odpuścić. Przynajmniej staram się to robić.

niedziela, 7 września 2014

Leczenie i in vitro

Właściwie to czuję się pominięta. Nieważna. Tak samo jak moje poglądy. Zdałam sobie sprawę, że osoby walczące z niepłodnością muszą radzić sobie same. Leczenie kosztuje mnóstwo pieniędzy. Ok, jeśli kogoś na to stać. A jeśli nie?? Kiedyś przyjaciółka zapytała dlaczego nie robiłam HSG na fundusz tylko prywatnie. Chodzi o czas. Kiedy walczysz o każdy cykl, każdy dzień i nie chcesz marnować ani chwili to w nosie masz NFZ - ich terminy, papierologię, lekarzy, sprzęt często pamiętający poprzedni wiek. Już pomijając sprawę komfortu psychicznego. Mam swojego lekarza, jemu ufam i chcę, żeby to on wykonywał badanie czy zabieg. Pamiętam jak jechałam z lekarzem na HSG, jak sto razy pytałam go czy mnie nie zostawi:) a on te sto razy powtarzał, że nie. Komfort.
A iui? Na NFZ? nie wiem, jakoś sobie tego nie wyobrażam. Monitoruję cykl, biorę leki i nagle okazuje się, że owulacja będzie w weekend? I co? Na NFZ podziękują i zaproszą w kolejnym miesiącu..porażka. 
I kwestia in vitro. Jestem przeciw. Chociaż cieszę się, że jest refundowane. To daje szansę setkom par na to, że w końcu doczekają się dziecka. Nie powiem nigdy, że to czyste zło. Nie zgodzę się ze skrajnie katolickimi ruchami, partiami czy konkretnymi osobami, że in vitro powinno być zakazane a osoby, które się na nie decydują to mordercy (z racji nadliczbowych zarodków). Każdy ma przecież swoje sumienie, swoje priorytety i to do niego należy decyzja o kształcie swojego życia. Nie wydaje mi się uczciwe zabranianie im działania tylko dlatego, że jest to sprzeczne z moimi poglądami. 
Jednak. Gdzie jest miejsce w tym wszystkim dla mnie? Dla wielu par, które nie chcą in vitro? Nie zawsze niechęć do in vitro jest ściśle związana z katolicyzmem. To kwestia ogólnie etyczna. Wszyscy, którzy decydują się na in vitro mogą starać się o refundację. To ogromna pomoc biorąc pod uwagę koszty. Pomija się w tym niestety pary, które wybrały inną drogę. Mnie i męża czeka podróż do Łodzi, do prof.Malinowskiego, dla jednych szarlatana dla innych lekarza z prawdziwego zdarzenia. Mam problem z immunologią, zatem najprawdopodobniej będę musiała przyjmować szczepionki z immunoglobuliny, limfocytów męża bądź innych takich dziwnych rzeczy. Koszty? na dzień dobry jakieś 8.000-10.000zł. A ktoś nas o to zapytał? A ktoś pomyślał, że takim parom jak my również przydałaby się refundacja leczenia?? Gdzie jest miejsce dla nas? Czuję się pominięta, nieważna, bez sensu. Też chciałabym złożyć stosowne papierki i móc skorzystać z leczenia bezpłatnie. Albo chociaż z częściowym pokryciem kosztów. Niestety. Moje sumienie zamknęło mi drogę do rodzicielstwa. 
Co mam do in vitro? Kwestia życia. Jego początku i szacunku do niego. Nie wiem czy ma na to wpływ to, w jakiego Boga wierzę czy to co naucza Kościół. Czuję gdzieś w środku, że to byłoby nie w porządku. Uważam, że życie ma swój początek już w momencie zapłodnienia. To, co wtedy powstaje to nie jakiś twór z kosmosu, wyłącznie zlepek komórek, fasolka (jak to się zwykle określa na wielu forach) tylko dziecko, człowiek. Przecież np fasola z tego nie wyrośnie. I jak pomyślę, że miałabym te kilka "zarodków" zamrozić i wsadzić do lodówki jakiejś to...no jakoś nie wyobrażam sobie tego. Coś by mnie gryzło, coś w tym wszystkim byłoby nie w porządku. Zresztą, nie wiem czy ja bym w ogóle uniosła psychicznie całą procedurę in vitro. No bo, wyobraźmy sobie, że mam transfer zarodka, on już jest, żyje we mnie i nagle okazuje się, że coś poszło nie tak i nie jestem w ciąży. Ale to jak? To jak mam czuć? Byłam w ciąży czy nie? To dziecko we mnie było czy nie było? Ja poroniłam może, skoro powstało życie a jednak go nie ma? I potem mam jak gdyby nigdy nic wyciągnąć z lodówki ten zamrożony początek człowieka i zacząć jeszcze raz? Za ciężkie to dla mnie. Takie dylematy etyczne, moralne. A może to jedynie kwestia odpowiedniego nastawienia, przygotowania psychicznego? A może kwestia determinacji? Ostatecznych wyborów? Co będzie jeśli stanę przed takim wyborem? In vitro i dziecko lub jego brak. To, że mam określony pogląd na tą kwestię nie znaczy, że mam gotową odpowiedź. Nie wiem co zrobię jeśli przyjdzie mi podjąć taką decyzję. Nie chcę jej podejmować.  Chcę mieć dziecko.

piątek, 5 września 2014

Układ

Czasami mi się wydaje, że mam taki niepisany układ z Bogiem. Coś za coś. On daje zdrowie mojej Mamie a zabiera mi. Ona jest zdrowa a ja nie mam dzieci. Kiedyś w którejś z moich rozpaczliwych modlitw po zachorowaniu Mamy mówiłam Mu, że jestem w stanie oddać wiele za jej zdrowie. Może wziął to na serio?? :) O zgrozo, sprawdza się powiedzenie: uważaj o co prosisz.
Wczoraj późnym wieczorem odwiedziłam moją gin. Ponarzekała, że szkoda, jaaaka szkoda, że się znowu nie udało. Zaznaczyła, że mamy jeszcze dwie próby (żeby potem nie było że nie wykorzystaliśmy wszystkich sposobów) i zapytała: a co będzie jeśli się nie uda?? To ja mam wiedzieć? Ja nie wiem co będzie...wolę o tym nie myśleć, choć coraz częściej dopada mnie myśl, że przyjdzie czas kiedy będę musiała sama przed sobą przyznać, że być może nigdy nam się nie uda. Do tej pory byłam przekonana że będzie dobrze, pewna byłam że to tylko jakaś głupia próba, przyczyna bez przyczyny, nic konkretnego, ot, po prostu się nie udaje. Ale ta moja pewność zaczyna topnieć. Efekt cieplarniany dwóch lat bez powodzenia.
Wracając do wizyty u gin. Stanęło na tym, że próbujemy jeszcze dwa razy, jak się uda to cykl po cyklu, żeby nie tracić niepotrzebnie czasu. Nauczyłam się jednak nie planować niczego i nie nastawiać się na nic, bo potem okazuje się, że coś nie wychodzi a ja jestem kłębkiem nerwów. W ogóle już do tych wszystkich prób i zabiegów podchodzę jak do codziennego mycia zębów. Mechanicznie, bez stresu, bez emocji prawie. Emocje są tylko na końcu cyklu, nadzieja wbrew wszystkiemu.
Jak się wtedy uspokoić? Jak mam przepracować w sobie uczucie kolejnej porażki, zawodu, rozczarowania i coraz większego strachu, że nigdy nam się nie uda? Jak mam nie dopuszczać do siebie myśli, że to moja wina a mój mąż powinien mieć lepszą żonę? Taką, która da mu dziecko.
Z cyklu dobre rady nie-mających-pojęcia-o-niepłodności ludzi: 
1. wyluzuj
2. zajmij się czymś
3. nie myśl
4. odpuść sobie, ale nie odpuszczaj - to złota rada mojej Mamy. Uwielbiam ją. Mam odpuścić, nie martwić się tym, nie myśleć i zająć się czym innym (czyli 3w1), ale: chodzić do lekarza, brać srylion leków, współżyć na zawołanie bądź nie współżyć, bo szkoda marnować materiał na niepotrzebne stosunki, do tego robić iui, szukać innych lekarzy i uwaga, najważniejsze w tym wszystkim - nie stresować się. 
Śmiać mi się chce. A nawet płakać. Podzieliłam sobie ostatnie dni na etapy. Etap I - wstać z łóżka. Najlepsza motywacja to świadomość, że im szybciej wstanę, tym szybciej się znów położę. Zakopię się po uszy, oddzielę od innych i zapadnę w błogą ciszę.
Etap II - przetrwać 8 godzin w pracy. Najlepsza motywacja: patrz etap I.
Etap III - Zrobić co do mnie należy - obiad, pranie, sprzątanie. Ze świadomością jak wyżej: zakopać się, oddzielić, zapaść. 
To dobry plan na przetrwanie. Tylko do niczego nie prowadzi.
Nie mam pomysłu co ze sobą zrobić. Na razie staram się nie zaglądać na forum, bo tam wśród miliona nakręcających się wzajemnie dziewczyn trudno o dystans.
Poza tym ograniczam się do funkcjonowania społecznego na minimalnych obrotach: im mniej ludzi wokół mnie, tym lepiej. Bez zbędnych rozmów na zbędne tematy, pytań, rad, hałasu i wymuszonych uśmiechów.
Dodaję do tego sporo przyjemności: książki, gitara, skrzypce w wykonaniu męża, czyste dźwięki niosące wyłącznie błogość. Poza tym gorące kąpiele, lampki wina, dobre filmy, spokojny sen. Może trochę sportu, słońca, wiatru.
Czyli, jakby nie było, staram się wprowadzić w życie owe dobre rady nie-mających-pojęcia-o-niepłodności ludzi :)



czwartek, 4 września 2014

Zaczekaj

Kiedy się modlisz - musisz zaczekać
wszystko ma czas swój
wiedzą prorocy
trzeba wciąż prosząc przestać się spodziewać
niewysłuchane w przyszłości dojrzewa
to niespełnione
dopiero się staje
Pan wie już wszystko nawet pośród nocy
dokąd się mrówki nadgorliwie spieszą
miłość uwierzy przyjaźń zrozumie
nie módl się skoro czekać nie umiesz


ks.Twardowski

środa, 3 września 2014

Uff...

Możemy odetchnąć na kolejne trzy miesiące. Badania wyszły dobrze, nie ma zmian w porównaniu do badań poprzednich. Ulga. Czasami aż boję się cieszyć, odetchnąć na dłużej. Zawsze żyję w spokoju najdłużej 3 miesiące.

poniedziałek, 1 września 2014

Tomografia

Dziś badania Mamy. Znowu się boję, że tym razem padnie wyrok. Myślę, że ja wszystko zniosę, byle ona była zdrowa. Najczarniejsze scenariusze w głowie, znowu brak snu, oczy wielkie jak guziki ze strachu. Parę dni i albo odpoczniemy na kolejne trzy miesiące albo...