czwartek, 28 sierpnia 2014

środa, 27 sierpnia 2014

Motto

Zrobiłam test. Jak głupia w 10 dniu fazy lutealnej. No i niby czego ja się spodziewałam. Fajerwerków radości z dwóch kresek? Było jak zwykle. Nie chce mi się już myśleć, że może za wcześnie, że test za słaby, że to owo i tamto.
Mam motto i będę je sobie wbijać do głowy: nawet jeśli wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią Ci, że jesteś w ciąży to pamiętaj - nie jesteś!

wtorek, 26 sierpnia 2014

Pada

Patrzę przez okno i widzę ciągle ten sam krajobraz. Rozmazany do granic możliwości, mdły, szary. Pada. I ja też padam. Nie mam już czasem siły. Nienawidzę drugiej fazy cyklu. Ciągle to samo. Mdło, szaro, zimno. I zawsze koniec ten sam. Czy mam nadzieję? Pewnie że mam. Chyba nikt nie jest w stanie pozbyć się jej do końca. Jakby nie było, to moja dewiza życiowa: Dum spiro - spero. Do ostatniego oddechu, do ostatnich chwil.
Na razie czekamy. To czekanie zakłóciło nawet stoicki spokój męża. Wciąż się zastanawia, pyta, szuka, wieczorem patrzy na mnie i pewnie zastanawia się czy ono jest już we mnie. Nienawidzę pytań w stylu: jak się czujesz, ale on może o to pytać. Czeka na odpowiedź, licząc że tym razem powiem mu, że mam pewność. Widzę jak się zastanawia nad tym, co będzie. Tylko że jego myśli biegną szybko. W jedną chwilę z naszego dziecka, którego nie ma już jest przy swoim motorze, firmie, pracy. A ja zostaję sama w tej czarnej dupie własnych myśli, odpowiadając na pytania, które mi zadał. Czekam. I jak zwykle się boję.

piątek, 22 sierpnia 2014

Nie wytrzymam

Denerwuje mnie własna matka :) Zresztą chyba każdy by mnie denerwował, gdyby ciągle zadawał mi pytania w stylu: a jak się czujesz? a czujesz coś? a kiedy robisz test? a kiedy do lekarza? O Chrystusie, cierpliwości!! Dlaczego ja po prostu nie mogłam nie przyznawać się do leczenia. Mogłam przecież stwierdzić, że jedyną pociechą jaką chcemy mieć jest nasz pies. Wszyscy daliby nam święty spokój. A tak weź się tłumacz co miesiąc ze spraw tak intymnych jak własna piczka, macica i plemniki męża. Ludzie nie mają w sobie ani odrobiny taktu (pomijam swoją Mamę, której mogę wybaczyć tej dopytywanie ze względu na jej troskę o nas). Dla mnie temat  posiadania dzieci, ślubów i życia małżeńskiego jest sprawą tylko i wyłącznie małżonków, więc po co mam o to pytać. Ktoś będzie chciał to sam opowie. Ja po takich ciągłych pytaniach: a Wy kiedy? Nie staracie się? mam ochotę zapaść się pod ziemię, walnąć kogoś w twarz, odwrócić się na pięcie i odejść. Najczęściej kończy się głupim uśmiechem beza komentarza albo ciętą ripostą (zależy od tego, kto pyta). Jestem przewrażliwiona?

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Próba nr 4

Właściwie dlaczego numer 4, skoro tych prób były już setki? w ciągu tych dwóch lat starań o dziecko nie tylko 4 razy próbowaliśmy. A jednak dopiero te cykle, które są wspomagane inseminacją wydają mi się jakieś konkretniejsze, rokujące. Już nawet przestałam liczyć na to, że przy normalnym współżyciu mogę zajść w ciążę. O ironio, naturalna 100% antykoncepcja. Nie jeden by tak chciał. Nie musieć martwić się o ewentualny...problem. W tym przypadku sprawdza się stwierdzenie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dla jednych problem, dla mnie błogosławieństwo. Taka sytuacja. 
No więc 4. inseminacja za nami. Jakoś nawet się nie nastawiam. Choć wiem, że im bliżej terminu miesiączki, tym więcej będzie działo się w mojej biednej głowie. Myśli, plany, strach, porażki. Wszystko po to, by na końcu po raz kolejny urządzić pogrzeb wszelkim nadziejom. Nie ma już we mnie chyba złości. Wiem, że będę matką, tak czy inaczej. Chciałabym aby to dziecko było moje, z mojego ciała, abym mogła o nie dbać już od początku jego życia, od pierwszych chwil je czuć i kochać. Taki instynkt, potrzeba wynikająca z natury i marzenie moje, jako kobiety. Ale jeśli moje dziecko urodzi kto inny, to ono i tak będzie owocem mojego życia, miłością ponad wszystkie. Tylko chciałabym już, aby było...
Więc czekam. Dwa tygodnie nakreślą plany na najbliższą przyszłość.
PS. Mama po usg wątroby czysta:) następne badanie TK klatki piersiowej 1.września - oby chociaż ta nadzieja nas nie zawiodła.

sobota, 9 sierpnia 2014

Strach

Czasami budzę się w środku nocy przerażona. Wymyślam wtedy niestworzone historie. Na nic tłumaczenia, że noc zawsze przynosi lęk, nierealne stwory, które lęgną się w głowie. Sprawdzam wtedy czy T. oddycha, walczę ze sobą, żeby nie zadzwonić do Mamy z pytaniem czy wszystko w porządku. Boli mnie nawet życie świata, jego zło, ciemność, kierunek rozwoju, wojny, władza. Wtedy zawsze mam wrażenie, że następny dzień to będzie mój własny koniec świata. Czy to już paranoja?
Rano wszystko wygląda inaczej, choć nie zawsze lepiej. Wystarczy, że Mama powie, że gorzej się czuje. Jestem przekonana wtedy, że to początek końca. Coś, na co staram się przygotować. Wszyscy żyjemy z dnia na dzień, swój lęk odkładamy najdalej na "za trzy miesiące". Teraz on zbliża się wielkimi krokami. Znowu czuję jak zaciska mi gardło. Panika, która odbiera oddech. Tak dobrze ją znam, że już wiem kiedy przyjdzie. Nie umiem wyobrazić sobie tego dnia, kiedy usłyszymy słowa "wznowa" albo "przerzut". A wiem, że on nastąpi. 
Czasami następuje błogi spokój, lęk odchodzi, a wtedy mam poczucie, że mogę żyć swoim życiem. Swoimi głupimi problemami, które tak naprawdę nie mają żadnego znaczenia. Bzdety. Lubię takie życie, normalne, nudne. Czasem tylko obudzę się w nocy z przerażeniem myśląc: czy to już? Wtedy nie mam siły na życie. Chciałabym zasnąć i obudzić się po wszystkim. Niech ktoś zabierze ode mnie...ten kielich (cóż za skojarzenie...) Myślę wtedy, że w najgorszym momencie znajdę siłę, żeby przetrwać. Bóg nie zsyła na człowieka nic, czego by nie zniósł. Ze wszystkiego wyprowadza dobro. Zawsze tak było. Wiem, że wszystko dzieje się z jakiejś przyczyny.
Dam radę.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Stabilizacja

I poczucie przynależności. Ja, jako człowiek młody, aczkolwiek już nieco nie-młodzieżowy potrzebuję tych dwóch wartości jak powietrza do życia. Muszę mieć pewność, że jestem gdzieś zakorzeniona, wgryziona w ziemię, na której egzystuję. Że mam miejsce, do którego należę. I tak z całych sił staram się to sobie zapewnić. Ale nie tak szybko... Jak to zwykle bywa: z rodziną najlepiej to się wychodzi na zdjęciach, szczególnie z tą rodziną, z którą łączy nas wyłącznie węzeł powinowactwa. Bo toż matka męża mego nie jest moją rodzoną i słowo "Mama" skierowane do niej chyba nigdy nie przejdzie mi przez gardło. Swoją drogą powinna się zastanowić, dlaczego i mnie i jej zięciowi z taką trudnością to przychodzi. Ale nie o tym chciałam. Tak samo jest z siostrami męża - już nawet przestałam oczekiwać jakiegoś..hmm..zainteresowania, pamięci, inicjatywy. Zrozumiałam już dawno, że nigdy nie będę traktowana jak rodzina. Pamiętam święta Bożego Narodzenia bez męża...zostałam sama i nikomu nie przyszło do głowy zadzwonić, żebym przyjechała. A słowa teściowej "myślałam, że poszłaś do koleżanki"..phi..no a do kogo miałam iść? Pamiętam dziesiątki samotnych weekendów, Sylwestrów, wieczorów, Świąt..smutek teściowej z powodu naszych zaręczyn, rozpacz po określeniu daty ślubu i płacz w kościele przy naszej przysiędze...Ona nawet do mnie nie mówi, nie zwraca się nigdy bezpośrednio mimo że siedzę obok to pyta męża mego czy "Paulina napije się herbaty?" Miło. 
I w takim oto układzie żyjemy my, oni. Z tym, że my w mieszkaniu, które należy do nich. I tu trafiamy na sedno problemu, bo okazuje się, że chcąc zrobić remont musimy pytać o zgodę. Usłyszałam, że kazałam się wyprowadzać siostrze nr 1, bo poprosiłam o wyniesienie jej rzeczy. No bo przecież to ich mieszkanie i jak za sto lat siostrze powinie się noga w życiu to ona musi mieć gdzie mieszkać. 
Wniosek - moje miejsce jest tam, gdzie nikt nie pyta mnie o zdanie a jako żona ukochanego syna mam dziękować im jak Bogu za to, że pozwalają mi tam mieszkać.
To my już podziękujemy.
Kredyt.
Działka.
Dom...
I znów to cholerne poczucie, że nie mam swojego miejsca, domu, że nie przynależę do niczego.