piątek, 24 października 2014

Spać

Miesiąc jak niekończąca się opowieść: ojciec - szpital, chwila luzu w Zakopanem, powrót do pracy, mąż - szpital...raany, kiedy nastanie nudne życie. Jestem resztką siebie - niewyspana, niedojedzona, notorycznie wkurzona. NIE CHCE MI SIĘ.

sobota, 11 października 2014

W razie co...

Ojciec w szpitalu.
 Jednego dnia kardiolog mówi mu, że jest symulantem, bo ma serce jak dzwon (ale po namowach zakłada holter - klient płaci, klient wymaga), a drugiego dnia dzwoni przerażony, że wyniki z holtera są tragiczne i trzeba natychmiast do szpitala. Używa takich słów jak: zagrożenie życia, możliwość zgonu, zawał, zator. Nam nie mieści się to w głowie, o czym on mówi? Powraca uczucie znane tak bardzo: panika. Ja jak zwykle mam najczarniejsze myśli w głowie, ale udaje twardzielkę dzwoniąc i do taty i do mamy i klepiąc ciągle to samo - że będzie dobrze, że przecież ludzie z tym żyją, aaa, operacja? no, przecież lekarze robili to miliard razy, nie martw się, nie pal papierosów, zjedz normalnie, wyśpij się...
Zawsze tak mam - strach napędza mnie do działania. Przeczytałam cały internet, wynalazłam najlepszych lekarzy na "w razie co", zapodałam pomysł przeniesienia ojca do szpitala w Zabrzu. I czekam. Na razie na konsultacje kardiochirurga, a potem już sama nie wiem na co...Wyjazd do Zakopanego, na który TAK czekałam stanął pod znakiem zapytania. Świadomość tego, że będę "w razie co" 600km od rodziców nie pociesza. Mama upiera się, żebym jechała ("bo musisz się uspokoić, odpocząć, nabrać sił na "w razie co") No to jadę, chociaż myślami będę gdzie indziej :(

środa, 8 października 2014

Gniewamy się

Ja i mój przyjaciel Euthyrox przestajemy się lubić. A zrobiłam dla niego bardzo wiele. Wygrał nawet walkę z miłością mojego życia - poranną kawą, która to zawsze miała pierwszeństwo w planie dnia. A teraz byłam mu wierna aż nadto: tabletka co najmniej pół godziny przed śniadaniem (zwykle ok.1,5godz.), kawa dopiero po posiłku (ok.2-2,5godz.). Euthyrox - zawsze i wszędzie. i Co? Nic. TSH jak było tak jest za wysokie. No, może spadło odrobinę, ale nie tyle ile potrzeba. To chyba zemsta za powrót to "normalnego" jedzenia. Z mojej diety bezglutenowej pozostało jedynie wspomnienie. Złamała mnie mała, pachnąca, ciepła bułeczka z masełkiem. A potem poszło...jak po maśle:) Chleb, buły, makarony, pierogi, naleśniki, cała gama glutenowego żarcia. A TSH stoi. Coś musi w tym być. Bo kiedy nie jadłam w ogóle glutenu to TSH zaczęło spadać a teraz nic. Pomijając kwestię mojego samopoczucia. Bez glutu jest mi o wiele lepiej, łagodniej. Muszę się w sobie zebrać i zacząć od początku. Wszelkie odstępstwa od planu dnia w tym nie pomagają. Bo np wyjazd do mamy jest nie lada wyzwaniem. O, i jeszcze to Zakopane niebawem. Łatwiej zjeść i ustalić sobie jadłospis u siebie w domu niż gdzieś poza. Ale, dla chcącego nic trudnego. Póki co walczę:)

niedziela, 5 października 2014

Wizualizuję sobie szczęście

Najpierw chciałam napisać, że w moim życiu nastała nuda. Zawsze mam takie wrażenie jak przestaję biegać z wywieszonym jęzorem do lekarza, brać dodatkowe leki i liczyć dni. Robi się tak spokojnie. No jeśli nie brać pod uwagę zalanego przez nieszczelny kaloryfer pokoju - podłoga u nas do wymiany (i dobrze, bo i tak była brzydka:) i trzeba odmalować sąsiadom dwa pokoje. Poza tym chory na nie wiadomo co ojciec - i tu nowość, bo on jest z tych co nigdy nie chorują. Nagle się okazuje, że mój strach o zdrowie najbliższych, który dotyczył ostatnio jedynie zdrowia mamy muszę poszerzyć o lęk o zdrowie taty. We wtorek kardiolog. I w ten oto sposób mam w gardle nieustającą, dławiącą kulę, która jak nic oznacza u mnie dość wysoki poziom stresu. Ale to wtorku wytrzymam. Nie mam wyjścia. Codziennie przed snem stosuję techniki relaksacyjne polegające na kontroli oddechu i wizualizacji szczęścia:) Najczęściej owe wizualizacje dotyczą gór i mojej rodzinnej Warmii, jezior, domu rodziców na wsi, jedynego w swoim rodzaju zapachu lata i chleba. Jeszcze parę dni i nie będę musiała sobie nic wizualizować, aby widzieć Tatry:)) 
A tak przy okazji zalanej podłogi. We wszystkim trzeba szukać pozytywów, zatem jej wymiana wcale mnie nie zmartwiła. Już wymyśliłam sobie jak będzie wyglądała nowa podłoga. I postanowiłam nie urządzać tego pokoju (bo akurat tak się złożyło, że w tym pokoju jest remont) pod "dziecko", którego nie ma. Do tej pory planowałam piękne pastelowe ściany, jasne meble, niedużą sofkę i komodę, żeby w razie co mieć miejsce na łóżeczko i przewijak. O nie, nie! Ten pokój będzie mój! Pora zająć się życiem, które jest a nie tym, którego ciągle oczekuję. Żyć w czasie teraźniejszym, oczywistym a nie być-może-przyszłym. Umyka mi życie w ten sposób. Tkwię w zawieszeniu, ciągle czekając na coś, co może nigdy nie nadejść. Zacznę od remontu pokoju, skończę na remoncie swojej głowy. To właśnie jest "odpuszczanie"? Nie wiem. Chcę po prostu normalnie żyć a nie mieć w głowie tylko jedno. Trudne to zadanie - bo z jednej strony odpuścić a z drugiej strony walczyć. Chociaż jak pomyślę, to wolę słowo "wyluzować". Jest lepsze, bo przecież ja nie odpuszczam zupełnie. Ja tylko przestaję o tym obsesyjnie myśleć. W ciągu tych dwóch lat nauczyłam się już cierpliwości, pokory i względnego spokoju. Pora na życie.