poniedziałek, 15 grudnia 2014

Tadaaam

Postanowiłam! Od następnego roku przechodzę na dietę :) I to wcale nie jest tak, że mam kolejne postanowienie noworoczne, którego i tak pewnie nie spełnię. Zaparłam się i zrobię to:) Nie będzie to dieta, której celem będzie zgubienie paru kg (chociaż może być to skutek uboczny), ale przede wszystkim ma mi wyjść na zdrowie. Po przeczytaniu miliona stron www nt chorób tarczycy i Hashimoto wniosek jest właściwie jeden: pora zadbać o siebie, bo prędzej czy później mój organizm skonsumuje się do końca. Efektem tego będzie milion pięćset sto dziewięćset problemów ze zdrowiem i złego samopoczucia. Więc - dieta.

sobota, 6 grudnia 2014

W drobny pył

Z pozoru niewienna, krótka wymiana zdań doprowadziła mnie na skraj wytrzymałości. Nic nie znaczące słowa. Ot, małe nieporozumienie. 
Coraz gorzej się czuję, mam wrażenie że ja i moje ciało to dwie żyjące własnym życiem istoty. Odrębność, nie jedność. Sama nawet zaczęłam siebie tak postrzegać. Ja i ono - moje ciało, które zjada siebie od środka. Kanibalizm - medycznie zwany chorobą autoimmunologiczną. Niby jestem zdrowa, funkcjonuję normalnie, pracuję, wyglądam może i nie najgorzej. A w moim ciele trwa nieustannie zmasowany atak na własne komórki. Na co nie spojrzę - nie działa jak należy...

czwartek, 4 grudnia 2014

Klątwa z smsa

Dziś około godziny 19 nieznani sprawcy, przy użyciu czarnej jak smoła magii, dostarczyli do mojej skrzynki sms następującą wiadomość:
"Teraz mam pewność. Ciąży (ups, nieprzyjemne słowo - dopisek red.:) na Tobie klątwa, która niszczy wszystko. To dlatego pech Cię prześladuje. Czy czujesz, że masz gorzej niż inni? Widzę łzy i nieszczęście, ale dość tego! Zdejmę klątwę, uzdrowię finanse, miłość i zdrowie. Wystarczy 1 sms i Twoja zgoda - odpisz ZGODA na 73305 i skończmy z tym całym złem. 3,69zł"

Hmm..tanio jak na ratujące wszystko "uzdrawianie" mojego życia. W każdym razie zamiast mnie przerazić (co pewnie było celem tychże sprawców) jedynie mnie to rozśmieszyło. Uwielbiam takie heretyckie historie :)


środa, 3 grudnia 2014

Trudny dzień

A raczej noc. Była ciężka. Czasem mam wrażenie, że noce są od tego, żeby człowiek sobie nawymyślał najgorsze rzeczy, historie mrożące krew w żyłach. Obudziłam się o 3, jak w zegarku 3:00 (mam teorię, że godz.3 jest po to, żeby się bać :) Chociaż, znając trochę tradycję Kościoła Katolickiego mogę stwierdzić, że wcale nie jest taka bezpodstawna ta moja teoria:) W każdym razie obudziłam się i już nie zasnęłam prawie do rana. No, oprócz tego że wymyśliłam niestworzone rzeczy, które nie mają w ogóle racji bytu w realnym świecie to najbardziej przyczepiłam się do mojej Mamy. Dziś miała mieć wyniki tomografii. Kolejny raz mieliśmy albo odetchnąć albo umrzeć ze strachu. Boże, jak ja tego nienawidzę. Tego, że strach człowieka tak paraliżuje, wyłącza racjonalne myślenie, sprawia, że możemy reagować jedynie w biologiczny sposób, bardzo prymitywnie. No i ofkors nienawidzę tego skurwiela - raka. Sprawcę wszelkiego zła.
Zwlokłam się z łóżka, poszłam do pracy, pracuję - nie pracuję, czekam na telefon. Dzwoni Mama: - A bo wiesz jak się wkurzyłam, no źle zaparkowałam, wysiadłam na złym piętrze, zgubiłam się, o raaany, zmęczyłam się to i musiałam posiedzieć, a Ty wiesz jak mnie nogi bolą....
Słucham tego i łzy lecą mi jak grochy wielkie. Bo już wiem, że gdyby było źle to ona najpierw płakałaby mi w słuchawkę. 
Będziemy mieć spokojne Święta:)

środa, 26 listopada 2014

Wizyta

Czego można się dowiedzieć o sobie przy okazji wizyty u znajomych? Jak się okazuję, wielu rzeczy.
W niedzielę wieczorem udaliśmy się na kawę do znajomych. Oni: małżeństwo w naszym wieku, z dwójką dzieci. Myślę sobie - zniosę to:) A co! Przecież to tylko dzieci a nie uosobienie moich wszelkich problemów i cierpień. 
Kawa, ciastko, bigos, wino. Zrobiło się miło i przyjemnie, zapewne zasługa dobrego towarzystwa i wina zresztą też. 
W pewnym momencie rozlega się dzwonek do drzwi. M. informuje nas, że mają przyjść też znajomi jej męża. Wchodzi para, ona oczywiście w ciąży. Myślę sobie: wcale mnie to nie rusza, jest ok. Nastąpił oczywisty podział na strefę męską i żeńską. Dziewczyny gadają o dzieciach, porodach, szpitalach, wyprawkach. Chłopaki o nowym terenowym samochodzie kolegi. Ja wolę te samochody, silniki, momenty obrotowe, napędy 4x4.
Wino się kończy, M. dolewa i już mi wszytko jedno o czym rozmawiamy ;)
Czego się dowiedziałam po tej wizycie? Że jesteśmy dobrym małżeństwem. To stwierdzenie mojego męża. Mówi: bo zobacz, u innych to tak różnie bywa, czasami się w ogóle nie szanują, jak można się tak do siebie odzywać? A my jakoś tak zawsze trzymamy się razem. 
I u nas różnie bywa:) Ale są słowa, których nigdy nie użyjemy w stosunku do siebie. Pewnie dlatego, że nie używamy ich też w stosunku do innych ludzi :) Jakoś mnie to bardzo uderzyło, że w małżeństwie można się do siebie odzywać w taki...hmm...nieuprzejmy, wrogi, czasem wręcz ośmieszający sposób.
Zdałam sobie też sprawę, że wcale sobie tak super nie radzę z tą moją ciążą..a raczej jej brakiem. Chyba stosuję mechanizm wyparcia:) Wydaje mi się, że mnie to nie rusza, że tak zupełnie obojętnie przyjmuję do wiadomości kolejny miesiąc bez plusa. I naprawdę w to wierzę. Wierzę w to, że jest mi to obojętne. A tymczasem mąż mnie uświadomił, że gdy zobaczyłam tą dziewczynę w ciąży to wbiłam mu pazury w ramię i wydoiłam od razu cały kieliszek wina. I najlepsze jest to, że w ogóle tego faktu nie przyswoiłam. Ot, taka mimowolna reakcja. Wprawdzie mąż powiedział mi wtedy od razu "jak ja dobrze Cię znam", ale nie odniosłam tych słów do właściwego kontekstu. 
Wszystko, co w tym względzie wiem o sobie samej, co o sobie myślę i jak siebie widzę jest tylko i wyłącznie moim pobożnym życzeniem. Z zewnątrz - pogodzona z niepłodnością, w środku, głęboko w podświadomości stan wiecznej "czarnej dupy". Lepiej byłoby gdybym należała do ludzi, którzy uzewnętrzniają takie emocje. Wtedy jest lepiej sobie z nimi radzić. A jak mam sobie radzić, kiedy nawet nie zdaję sobie sprawy z ich istnienia? Zresztą, to jest odwieczny problem przenoszenia wiedzy na grunt praktyczny. Umiejętność przyjęcia i zastosowania w życiu tego, co zostało przyswojone na gruncie rozumu. Chyba muszę świadomie zacząć nad sobą pracować. Uczyć się, że płodność to nie tylko fizyczność, możliwość zajścia w ciążę i urodzenia dziecka, ale również możliwość "urodzenia" tego dziecka w sercu, przyjęcia go i pokochania z całych sił. Za tą ostatnią myśl dziękuję Ewie:)

PS. Ostatnio gmerając w blogu przez komórkę usunęłam ze dwa komentarze, autorkę (Ewę) przepraszam, nie chciałam :))

niedziela, 23 listopada 2014

czwartek, 20 listopada 2014

Pytania

Czy to właściwa droga, że jedną paranoję zastępuje się drugą? Bo cóż to za różnica, że nie skupiam swoich myśli na zajściu w ciążę a na adopcji? Codziennie, nieustająco, natarczywie myślę o tym, żeby w końcu zrobić ten mały a duży krok. Co mnie powstrzymuje? To, co wszystkich słabych ludzi: strach. 
Zaczęłam czytać o wszystkich procedurach. Nie wygląda to tak łatwo i przyjemnie jak seks prowadzący do ciąży:) Po pierwsze: wymagany staż małżeński. I tu możemy się dowiedzieć, że trzeba być małżeństwem od 3 do 5 lat w zależności od ośrodka adopcyjnego. My jesteśmy dwa lata po ślubie, nie ma znaczenia, że znamy się lat 10 a ze sobą jesteśmy 8. 
"Według statystyk w pierwszych 5 latach notuje się najwięcej rozwodów. Pracownicy ośrodków podkreślają, że nie chodzi o to, żeby rzucać potencjalnym rodzicom kłody pod nogi, ale żeby już raz opuszczonemu dziecku zapewnić stabilność rodzinną."(http://www.mjakmama24.pl/rodzice/psychologia/adopcja-wszystko-co-warto-o-niej-wiedziec,169_2245.html)

Tak czy siak, wychodzi na to, że będziemy musieli jeszcze trochę poczekać :/

Ale nie to mnie najbardziej przeraża. Największy lęk to te wszystkie testy, rozmowy. To, że mam kogoś przekonać do tego, że będę dobrą matką. Mam rozwiązać test, którego nie da się oszukać, trzasnąć pisemko, w którym umotywuję dlaczego chcę mieć dziecko. Mamy pokazać jakim zgodnym, trwałym, kochającym się małżeństwem jesteśmy. 
Dlaczego o tym czy nadaję się na matkę ma decydować drugi człowiek? Równie słaby, popełniający błędy jak ja. Może i również matka, która idealna nie jest? 
Wiem, wiem, to wszystko po to, żeby wykluczyć patoli, psycholi i innych im podobnych, którzy zamiast dobrem dziecka kierują się własną korzyścią bądź czymś jeszcze gorszym...
A czym ja się kieruję? Dobrem dziecka czy swoim? Zaspokojeniem swoich potrzeb i pragnień czy potrzeb dziecka? Chryste, dlaczego mam się nad tym zastanawiać? Bo to wcale nie jest proste pytanie...
Na szczęście zrozumiałam już, że nie ma sensu zadawać pytań zaczynających się od "dlaczego": dlaczego nie mogę po prostu zajść w ciążę? dlaczego nie mogę mieć biologicznego dziecka? dlaczego nie mogę, jak inne pary, powiedzieć, że ot, udało się, tak po prostu? dlaczego, dlaczego, dlaczego. Bez sensu. Nawet jeśli ktoś odpowiedziałby mi na te pytania to nic ta odpowiedź nie zmieniłaby w moim życiu. Nie chcę marnować energii na użalanie się nad sobą, skupiać się na brakach, kisić się we własnym błocie gdzieś w czarnej dupie. 
Chcę cieszyć się tym, co mam. Zacząć chłonąć życie, korzystać z chwil, skupiać się na nich. Czerpać przyjemność z bycia tu i teraz, sama ze sobą, z mężem, z rodziną. 
A na pytania: dlaczego chcę mieć dziecko przyjdzie jeszcze czas - wtedy gdy przekroczymy próg OA.


środa, 19 listopada 2014

Rocznica

Wspólnie spędziliśmy osiem lat.

Wersja mojego męża:
Miło spędziliśmy ten dzień, prawa? Pojechaliśmy na wycieczkę, dostałaś piękny prezent a później zjedliśmy romantyczną kolację...Podobało mi się.
Moja wersja:
O 19 mąż wyczaił gdzieś na jakiejś wsi 100km od nas motocykl z lat 60-tych, po który trzeba było jechać natychmiast, bo ktoś mu go sprzątanie sprzed nosa, Na miejscu byliśmy ok. 21, o 22 wyruszyliśmy w drogę powrotną. Ja zmęczona, zmarznięta, nogi ubłocone po kolana, bo zaiste prawdziwa to wieś była, samochód zapakowany tak, że nogi musiałam trzymać prawie na przedniej szybie. Po drodze zajechaliśmy po McDonaldsa, bo głodni byliśmy przeogromnie. Do domu dojechaliśmy po północy, rano wstałam z gorączką totalnie niewyspana.
Wycieczka = podróż
Prezent = motor
Romantyczna kolacja = McWrap w Maku

Męski punkt widzenia czasami zwala z nóg :)

sobota, 15 listopada 2014

Na wesoło :)

Jadąc dzisiaj autobusem usłyszałam to:



Ale mnie to rozbawiło :))
Taki trochę powrót do przeszłości, miałam jakieś 12-14 lat kiedy Just 5 (długoooo starałam się przypomnieć sobie nazwę zespołu) było na topie:) Do złudzenia przypominają Backstreet Boys, tak miało być...pierwszy polski boysband i to nic, że sklecony na szybko z castingu :)
Czy ktoś to jeszcze pamięta?

środa, 12 listopada 2014

Taka sytuacja

Parę foto wspomnień. Tatry moim okiem.
Wspomnienia pojawiają się zwykle wtedy, gdy zaczynamy za czymś/kimś tęsknić.
Czuję się jak taki mieszczuch co przyjechał w góry i się zakochał :) No cóż..dla mnie to nie tylko miejsce do odpoczynku, ale i do życia...





sobota, 8 listopada 2014

Sen

Męczarnia dzisiejszej nocy. Staram się nie przywiązywać wagi do snów, nie wierzę, że mogą być prorocze, w pewnym sensie prawdziwe. Choć jestem zdania, że czasem odzwierciedlają stan emocjonalny bądź pewne aspekty psychiki. 
Śniło mi się dzisiaj, że mam syna. Kilkudniowego, drobnego chłopczyka o niesamowicie niebieskich oczach. Miał na imię Leon (rany Boskie, skąd mi się wzięło to imię? Leon kojarzy mi się wyłącznie z wszystko-gwałcącym yorkiem koleżanki). Był nagi, bo nie kupiłam mu żadnych ubranek, nie miałam wózka, nosidełka, łóżeczka, żadnej wyprawki. Był głodny, bo zapomniałam go karmić. Straszne. Czułam całą sobą, że jestem złą matką. Nagle przypomniały mi się wszystkie informacje, które słyszałam o wychowaniu dziecka, karmieniu, przewijaniu, etc. I zdałam sobie sprawę, że wszystkiego zaniechałam. Jak mogłam być tak głupia, żeby nie przygotować się na przyjście na świat tak upragnionego dziecka?
Uwaga! Rozpoczynam auto-psychoanalizę! Może w tym tkwi problem? Może gdzieś tam wewnętrznie, podświadomie czuję, że się do tego nie nadaję? Że nie sprostam, nie dam rady, będę popełniać błędy...będę złą matką? Może to nie ogromna potrzeba bycia matką mnie blokuje a właśnie jej brak bądź strach? Może czuję się niepewnie sama ze sobą, ze swoim życiem, miejscem w którym żyję? Może powinnam to przemyśleć...
A może po prostu obejrzałam przed snem jakiś film z udziałem dzieci lub kolejny reportaż o złych rodzicach i stąd w mojej głowie moje własne skrzywdzone dziecko...

piątek, 7 listopada 2014

Rozdźwięk

Tak, mało mnie ostatnio. Odkąd mam focha na swoje ciało, że mnie nie słucha, nie chce współpracować, robi po swojemu co chce to jakoś tak nudno się zrobiło. Nie ma o czym mówić, czy tam pisać.
Ciało sobie a ja sobie. Istny rozdźwięk. Hormony raz w górę a raz w dół, waga raczej tylko w górę, przez TSH muszę sobie wtykać zapałki w oczy, żeby się nie zabić o różniste przeszkody. Swoją drogą - spać można i z zamkniętymi oczami, co też z uwielbieniem czynię, chociaż co nieco utrudnia to pracę. Leki. Rzuciłam je. W czasie wyjazdu do Zakopanego musiałam co niektóre leki odstawić, z racji przyjmowanych ilości alkoholu - mniejszych bądź większych - częściej większych. Potem jakoś tak nie po drodze mi było z bromergonem (a niech se ta prolaktyna wzrośnie, co mi tam), encortonem nie zawsze (ups, zapomniałam). No i na dzień dzisiejszy został przy mnie tylko mój zdradziecki euthyrox, który to jakoś średnio spełnia swoją funkcję. TSH spada tylko po to, żeby po chwili znowu wzrosnąć. A ch...z tym. 
No i takim to sposobem odpoczywam od wszelkiej maści medycznych i płodnościowych tematów. Rzygać mi się tym chce. Serio, niedobrze mi się robi na samą myśl o tym wszystkim. Poza tym w nosie mam upływający czas, zmarnowane cykle, pęknięte bądź niepęknięte pęcherzyki, miliardy straconych i zamordowanych przez mój system immuno plemników. Odpoczywam. Cieszę się tą nudą, niemyśleniem i chyba pierwszy raz od dwóch lat tak naprawdę odpuściłam. Starania i leczenie to taka samonakręcająca się pozytywka - gra w głowie wciąż ta sama melodia, szybciej, szybciej, potem wolniej i całkiem muli aż do znudzenia. Nie ma szans, żeby w tym wszystkim nie dostać pierdolca. Mam tego dość. Coraz częściej myślę o adopcji. Nie ma dla mnie różnicy w jaki sposób stanę się matką. Oczywiście, chciałabym być w ciąży, no ale jeśli ni dy rydy to cóż...Widocznie tak ma być. Mąż myśli podobnie - uff...bo ponoć faceci to tak różnie do tego podchodzą. Na szczęście mój jakiś taki otwarty na wszelkie propozycje ;) Zresztą nasze rozmowy na jakże poważne tematy często ograniczają się jedynie do bardzo krótkiej wymiany zdań. Tak jakbyśmy byli pewni tego, jakie stanowisko zajmuje każde z nas i tylko chcielibyśmy się upewnić. Np
Obiad. I ja między jednym łykiem niedzielnego rosołu a drugim:
- Nie miałoby chyba dla Ciebie znaczenia czy wychowujesz swoje dziecko czy nie swoje, prawda?
- Jak to swoje czy nie swoje? - zapytuje on zdziwiony.
- No, biologicznie swoje lub adoptowane - precyzuję.
- Biologicznie czy nie, byłoby moje - odpowiada i robi minę jakbym pytała go o to czy smakuje mu ten rosół (bo przecież oczywiste, że tak).
Innym razem:
- U nas w R. czeka się na adopcję czasem bardzo długo, wiesz? - znowu ja
- No to poczekamy - kończy tą jakże długą rozmowę mąż.
 W ten oto sposób została nakreślona nasza droga. Uspokoiłam się trochę wiedząc, że on tak o tym myśli. No przecież:) Może dlatego zeszło ze mnie całe to ciśnienie. Ten pęd, pośpiech, przymus. 
Przynajmniej okazało się, że w tym względzie nie ma rozdźwięku :)

piątek, 24 października 2014

Spać

Miesiąc jak niekończąca się opowieść: ojciec - szpital, chwila luzu w Zakopanem, powrót do pracy, mąż - szpital...raany, kiedy nastanie nudne życie. Jestem resztką siebie - niewyspana, niedojedzona, notorycznie wkurzona. NIE CHCE MI SIĘ.

sobota, 11 października 2014

W razie co...

Ojciec w szpitalu.
 Jednego dnia kardiolog mówi mu, że jest symulantem, bo ma serce jak dzwon (ale po namowach zakłada holter - klient płaci, klient wymaga), a drugiego dnia dzwoni przerażony, że wyniki z holtera są tragiczne i trzeba natychmiast do szpitala. Używa takich słów jak: zagrożenie życia, możliwość zgonu, zawał, zator. Nam nie mieści się to w głowie, o czym on mówi? Powraca uczucie znane tak bardzo: panika. Ja jak zwykle mam najczarniejsze myśli w głowie, ale udaje twardzielkę dzwoniąc i do taty i do mamy i klepiąc ciągle to samo - że będzie dobrze, że przecież ludzie z tym żyją, aaa, operacja? no, przecież lekarze robili to miliard razy, nie martw się, nie pal papierosów, zjedz normalnie, wyśpij się...
Zawsze tak mam - strach napędza mnie do działania. Przeczytałam cały internet, wynalazłam najlepszych lekarzy na "w razie co", zapodałam pomysł przeniesienia ojca do szpitala w Zabrzu. I czekam. Na razie na konsultacje kardiochirurga, a potem już sama nie wiem na co...Wyjazd do Zakopanego, na który TAK czekałam stanął pod znakiem zapytania. Świadomość tego, że będę "w razie co" 600km od rodziców nie pociesza. Mama upiera się, żebym jechała ("bo musisz się uspokoić, odpocząć, nabrać sił na "w razie co") No to jadę, chociaż myślami będę gdzie indziej :(

środa, 8 października 2014

Gniewamy się

Ja i mój przyjaciel Euthyrox przestajemy się lubić. A zrobiłam dla niego bardzo wiele. Wygrał nawet walkę z miłością mojego życia - poranną kawą, która to zawsze miała pierwszeństwo w planie dnia. A teraz byłam mu wierna aż nadto: tabletka co najmniej pół godziny przed śniadaniem (zwykle ok.1,5godz.), kawa dopiero po posiłku (ok.2-2,5godz.). Euthyrox - zawsze i wszędzie. i Co? Nic. TSH jak było tak jest za wysokie. No, może spadło odrobinę, ale nie tyle ile potrzeba. To chyba zemsta za powrót to "normalnego" jedzenia. Z mojej diety bezglutenowej pozostało jedynie wspomnienie. Złamała mnie mała, pachnąca, ciepła bułeczka z masełkiem. A potem poszło...jak po maśle:) Chleb, buły, makarony, pierogi, naleśniki, cała gama glutenowego żarcia. A TSH stoi. Coś musi w tym być. Bo kiedy nie jadłam w ogóle glutenu to TSH zaczęło spadać a teraz nic. Pomijając kwestię mojego samopoczucia. Bez glutu jest mi o wiele lepiej, łagodniej. Muszę się w sobie zebrać i zacząć od początku. Wszelkie odstępstwa od planu dnia w tym nie pomagają. Bo np wyjazd do mamy jest nie lada wyzwaniem. O, i jeszcze to Zakopane niebawem. Łatwiej zjeść i ustalić sobie jadłospis u siebie w domu niż gdzieś poza. Ale, dla chcącego nic trudnego. Póki co walczę:)

niedziela, 5 października 2014

Wizualizuję sobie szczęście

Najpierw chciałam napisać, że w moim życiu nastała nuda. Zawsze mam takie wrażenie jak przestaję biegać z wywieszonym jęzorem do lekarza, brać dodatkowe leki i liczyć dni. Robi się tak spokojnie. No jeśli nie brać pod uwagę zalanego przez nieszczelny kaloryfer pokoju - podłoga u nas do wymiany (i dobrze, bo i tak była brzydka:) i trzeba odmalować sąsiadom dwa pokoje. Poza tym chory na nie wiadomo co ojciec - i tu nowość, bo on jest z tych co nigdy nie chorują. Nagle się okazuje, że mój strach o zdrowie najbliższych, który dotyczył ostatnio jedynie zdrowia mamy muszę poszerzyć o lęk o zdrowie taty. We wtorek kardiolog. I w ten oto sposób mam w gardle nieustającą, dławiącą kulę, która jak nic oznacza u mnie dość wysoki poziom stresu. Ale to wtorku wytrzymam. Nie mam wyjścia. Codziennie przed snem stosuję techniki relaksacyjne polegające na kontroli oddechu i wizualizacji szczęścia:) Najczęściej owe wizualizacje dotyczą gór i mojej rodzinnej Warmii, jezior, domu rodziców na wsi, jedynego w swoim rodzaju zapachu lata i chleba. Jeszcze parę dni i nie będę musiała sobie nic wizualizować, aby widzieć Tatry:)) 
A tak przy okazji zalanej podłogi. We wszystkim trzeba szukać pozytywów, zatem jej wymiana wcale mnie nie zmartwiła. Już wymyśliłam sobie jak będzie wyglądała nowa podłoga. I postanowiłam nie urządzać tego pokoju (bo akurat tak się złożyło, że w tym pokoju jest remont) pod "dziecko", którego nie ma. Do tej pory planowałam piękne pastelowe ściany, jasne meble, niedużą sofkę i komodę, żeby w razie co mieć miejsce na łóżeczko i przewijak. O nie, nie! Ten pokój będzie mój! Pora zająć się życiem, które jest a nie tym, którego ciągle oczekuję. Żyć w czasie teraźniejszym, oczywistym a nie być-może-przyszłym. Umyka mi życie w ten sposób. Tkwię w zawieszeniu, ciągle czekając na coś, co może nigdy nie nadejść. Zacznę od remontu pokoju, skończę na remoncie swojej głowy. To właśnie jest "odpuszczanie"? Nie wiem. Chcę po prostu normalnie żyć a nie mieć w głowie tylko jedno. Trudne to zadanie - bo z jednej strony odpuścić a z drugiej strony walczyć. Chociaż jak pomyślę, to wolę słowo "wyluzować". Jest lepsze, bo przecież ja nie odpuszczam zupełnie. Ja tylko przestaję o tym obsesyjnie myśleć. W ciągu tych dwóch lat nauczyłam się już cierpliwości, pokory i względnego spokoju. Pora na życie.

piątek, 26 września 2014

Test

Już rano robiąc test wiedziałam, że to nie ten dzień, nie ten cykl i nie tym razem. Zawsze to samo przekonanie. To taki wewnętrzny test i ten sikaniec właściwie jest tylko po to, żeby przestać się łudzić, że "a może jedak.."
Nic nie czuję, nic nie myślę, niczego nie oczekuję. Tylko tak bardzo mam już dość. Tak bardzo mam ochotą rzucić to wszystko w pizdu. Nie brać leków, nie liczyć dni, nie myśleć o tym. Może to jest metoda? Tylko że tak bardzo szkoda mi czasu...nienawidzę bezczynności, wrażenia że nic nie robiąc jedynie oddalam się od celu. A za chwilę przychodzi refleksja, że może nigdy go nie osiągnę. Może już powinnam się pogodzić z tym, że ciąża to ta sama kategoria co ufo i nie ma co patrzeć w niebo i jej wyczekiwać. 
Odsunę od siebie głęboką czarną dupę, która czai się obok, żeby mnie pochłonąć. Nie dam się. Będę myśleć o górach, jeziorach, wietrze i wodzie, wizualizować sobie szczęście a za dwa tygodnie usiądę z kubkiem kawy w ręku i popatrzę na Giewont. Tylko na to teraz czekam.

środa, 17 września 2014

Różnica

Taka krótka myśl. 
Czy jest różnica między bezpłodnością a niepłodnością? Dla niektórych pewnie nie, bo im więcej czytam, tym bardziej widzę, że często stosuje się te słowa zamiennie. A dla mnie różnica jest kolosalna. O tym, że jestem bezpłodna powiem dopiero wtedy, gdy ktoś da mi 100% pewność, że nie mogę zajść w ciążę. Usuną mi macicę, jajniki albo zwyczajnie umrę. A dopóki się to nie stanie to twierdzę, że jestem co najwyżej niepłodna. Bo niepłodność dla mnie to stan przejściowy, nieostateczny, jak choroba, którą można wyleczyć. I przede wszystkim to stan, który nie odbiera nadziei.
A pomijając dzisiejszy temat to tak mnie jakoś naszło na nieprzyzwoicie smętne kawałḱi, jak np ten:

Istnieje życie poza ciągłym dążeniem do bycia rodzicem. To życie wypełnia praca, książki (ostatnio namiętny powrót do Tolkiena), dodatkowe projekty, wyjazdy na przemian w góry i na mazury, nudne wieczory przed TV i jakieś pierdołowate czasem problemy typu kolor ścian czy rodzaj parapetu. Grunt, to zachować odpowiednie proporcje :)

poniedziałek, 15 września 2014

Dobre wieści

Takie wiadomości są jak balsam dla mojej cierpiącej duszy. Parę dni temu do pracy wpadła koleżanka będąca na zwolnieniu lekarskim. Powód tego zwolnienia nagle okazał się oczywisty - jest w ciąży. Cieszę się, tylko że ciężko mi czasem to przetrawić. Rozumiecie? Tak ciężko, że aż płakać mi się chce. Ryczeć, wyć i krzyczeć "och jak się cieszę". Dzisiaj przyszła kolejna koleżanka, którą już dawno chciałam podpytać jak to było u niej. Wiem że się leczyła, miała problemy, dłuuugo nie zachodziła w ciążę. A ona mi mówi: wyluzuj. Strzał! Jakbym dostała w twarz. Bo jak to możliwe, że ktoś kto powinien mnie rozumieć w 100% mówi mi to co ci wszyscy nie-mający-pojęcia-o-niepłodności ludzie. I wychodzi na to, że coś w tym gadaniu jest. Owa koleżanka twierdzi, że jak już się pogodziła z tym, że dziecka własnego mieć nie będzie, zapomniała i przestała liczyć dni i wymyślać to jakoś tak wyszło, że oto właśnie jest koniec pierwszego trymestru.
A ja myślę, że na to wyluzowanie to musi przyjść odpowiedni moment. Taka chwila całkowitej rezygnacji i przyznania się przed sobą, że już nic więcej nie można zrobić. 
A na razie za nami PRÓBA NR 5. Owulacja znowu podwójna (tzn z jednego i drugiego jajnika o dziwo), już dawno przestałam myśleć, że to podwójna szansa. Szanse są takie, jak zwykle - czyli gówniane. Przestaje się tym martwić. Po namowach gin zadzwoniłam do słynnego prof. z Łodzi. Po milionie prób dodzwonienia się odebrała super miła Pani, która poinformowała mnie, że nie ma potrzeby umawiać się na dwa miesiące przed, bo terminy wizyt są w miarę przystępne. Zaproponowała termin za dwa tygodnie na co zareagowałam szczerym "wow, jak się cieszę". Po chwili rozmowy moje szczere zadowolenie zostało zastąpione przez szczere zdziwienie, bowiem usłyszałam o kosztach. No haaalo, spodziewałam się "kupy pieniędzy" ale myślałam, że kwota za same badania nie przekroczy 4.000zł. No niestety - wszystkie badania (które to możemy wykonać JEDYNIE, WYŁĄCZNIE w ich zaprzyjaźnionym laboratorium, ponieważ słynny prof. nie toleruje wyników z innych miejsc) będą nas kosztować tylko 6.000zł. "Nie, nie, nie muszą Państwo mieć gotówki, istnieje możliwość płatności kartą." Tylko skąd ja mam mieć tyle na koncie? Haahaha. Dzisiaj to brzmi nawet śmiesznie. Moja gin kiedy o tym usłyszała wydała z siebie równie szczery jak moje zdziwienie okrzyk "o kurwa" :) Czy ja już mówiłam, że równa z niej babka?:) 
Stanęło na tym, że...na niczym właściwie nie stanęło. W dalszym ciągu stosuję strategię "wolę o tym nie myśleć" Czasem wpadam w jakąś paranoję, bo nie mam planu. Nienawidzę nie mieć planu, określonego systemu działania. Jestem zdana na obce mi osoby - lekarzy, którym tak naprawdę nie zależy. 
A czasami mam to wszystko w moich czterech literach. Bo co nas nie zabije to nas wzmocni. Nie mam na to wpływu, nic nie mogę zmienić. Zatem muszę odpuścić. Przynajmniej staram się to robić.

niedziela, 7 września 2014

Leczenie i in vitro

Właściwie to czuję się pominięta. Nieważna. Tak samo jak moje poglądy. Zdałam sobie sprawę, że osoby walczące z niepłodnością muszą radzić sobie same. Leczenie kosztuje mnóstwo pieniędzy. Ok, jeśli kogoś na to stać. A jeśli nie?? Kiedyś przyjaciółka zapytała dlaczego nie robiłam HSG na fundusz tylko prywatnie. Chodzi o czas. Kiedy walczysz o każdy cykl, każdy dzień i nie chcesz marnować ani chwili to w nosie masz NFZ - ich terminy, papierologię, lekarzy, sprzęt często pamiętający poprzedni wiek. Już pomijając sprawę komfortu psychicznego. Mam swojego lekarza, jemu ufam i chcę, żeby to on wykonywał badanie czy zabieg. Pamiętam jak jechałam z lekarzem na HSG, jak sto razy pytałam go czy mnie nie zostawi:) a on te sto razy powtarzał, że nie. Komfort.
A iui? Na NFZ? nie wiem, jakoś sobie tego nie wyobrażam. Monitoruję cykl, biorę leki i nagle okazuje się, że owulacja będzie w weekend? I co? Na NFZ podziękują i zaproszą w kolejnym miesiącu..porażka. 
I kwestia in vitro. Jestem przeciw. Chociaż cieszę się, że jest refundowane. To daje szansę setkom par na to, że w końcu doczekają się dziecka. Nie powiem nigdy, że to czyste zło. Nie zgodzę się ze skrajnie katolickimi ruchami, partiami czy konkretnymi osobami, że in vitro powinno być zakazane a osoby, które się na nie decydują to mordercy (z racji nadliczbowych zarodków). Każdy ma przecież swoje sumienie, swoje priorytety i to do niego należy decyzja o kształcie swojego życia. Nie wydaje mi się uczciwe zabranianie im działania tylko dlatego, że jest to sprzeczne z moimi poglądami. 
Jednak. Gdzie jest miejsce w tym wszystkim dla mnie? Dla wielu par, które nie chcą in vitro? Nie zawsze niechęć do in vitro jest ściśle związana z katolicyzmem. To kwestia ogólnie etyczna. Wszyscy, którzy decydują się na in vitro mogą starać się o refundację. To ogromna pomoc biorąc pod uwagę koszty. Pomija się w tym niestety pary, które wybrały inną drogę. Mnie i męża czeka podróż do Łodzi, do prof.Malinowskiego, dla jednych szarlatana dla innych lekarza z prawdziwego zdarzenia. Mam problem z immunologią, zatem najprawdopodobniej będę musiała przyjmować szczepionki z immunoglobuliny, limfocytów męża bądź innych takich dziwnych rzeczy. Koszty? na dzień dobry jakieś 8.000-10.000zł. A ktoś nas o to zapytał? A ktoś pomyślał, że takim parom jak my również przydałaby się refundacja leczenia?? Gdzie jest miejsce dla nas? Czuję się pominięta, nieważna, bez sensu. Też chciałabym złożyć stosowne papierki i móc skorzystać z leczenia bezpłatnie. Albo chociaż z częściowym pokryciem kosztów. Niestety. Moje sumienie zamknęło mi drogę do rodzicielstwa. 
Co mam do in vitro? Kwestia życia. Jego początku i szacunku do niego. Nie wiem czy ma na to wpływ to, w jakiego Boga wierzę czy to co naucza Kościół. Czuję gdzieś w środku, że to byłoby nie w porządku. Uważam, że życie ma swój początek już w momencie zapłodnienia. To, co wtedy powstaje to nie jakiś twór z kosmosu, wyłącznie zlepek komórek, fasolka (jak to się zwykle określa na wielu forach) tylko dziecko, człowiek. Przecież np fasola z tego nie wyrośnie. I jak pomyślę, że miałabym te kilka "zarodków" zamrozić i wsadzić do lodówki jakiejś to...no jakoś nie wyobrażam sobie tego. Coś by mnie gryzło, coś w tym wszystkim byłoby nie w porządku. Zresztą, nie wiem czy ja bym w ogóle uniosła psychicznie całą procedurę in vitro. No bo, wyobraźmy sobie, że mam transfer zarodka, on już jest, żyje we mnie i nagle okazuje się, że coś poszło nie tak i nie jestem w ciąży. Ale to jak? To jak mam czuć? Byłam w ciąży czy nie? To dziecko we mnie było czy nie było? Ja poroniłam może, skoro powstało życie a jednak go nie ma? I potem mam jak gdyby nigdy nic wyciągnąć z lodówki ten zamrożony początek człowieka i zacząć jeszcze raz? Za ciężkie to dla mnie. Takie dylematy etyczne, moralne. A może to jedynie kwestia odpowiedniego nastawienia, przygotowania psychicznego? A może kwestia determinacji? Ostatecznych wyborów? Co będzie jeśli stanę przed takim wyborem? In vitro i dziecko lub jego brak. To, że mam określony pogląd na tą kwestię nie znaczy, że mam gotową odpowiedź. Nie wiem co zrobię jeśli przyjdzie mi podjąć taką decyzję. Nie chcę jej podejmować.  Chcę mieć dziecko.

piątek, 5 września 2014

Układ

Czasami mi się wydaje, że mam taki niepisany układ z Bogiem. Coś za coś. On daje zdrowie mojej Mamie a zabiera mi. Ona jest zdrowa a ja nie mam dzieci. Kiedyś w którejś z moich rozpaczliwych modlitw po zachorowaniu Mamy mówiłam Mu, że jestem w stanie oddać wiele za jej zdrowie. Może wziął to na serio?? :) O zgrozo, sprawdza się powiedzenie: uważaj o co prosisz.
Wczoraj późnym wieczorem odwiedziłam moją gin. Ponarzekała, że szkoda, jaaaka szkoda, że się znowu nie udało. Zaznaczyła, że mamy jeszcze dwie próby (żeby potem nie było że nie wykorzystaliśmy wszystkich sposobów) i zapytała: a co będzie jeśli się nie uda?? To ja mam wiedzieć? Ja nie wiem co będzie...wolę o tym nie myśleć, choć coraz częściej dopada mnie myśl, że przyjdzie czas kiedy będę musiała sama przed sobą przyznać, że być może nigdy nam się nie uda. Do tej pory byłam przekonana że będzie dobrze, pewna byłam że to tylko jakaś głupia próba, przyczyna bez przyczyny, nic konkretnego, ot, po prostu się nie udaje. Ale ta moja pewność zaczyna topnieć. Efekt cieplarniany dwóch lat bez powodzenia.
Wracając do wizyty u gin. Stanęło na tym, że próbujemy jeszcze dwa razy, jak się uda to cykl po cyklu, żeby nie tracić niepotrzebnie czasu. Nauczyłam się jednak nie planować niczego i nie nastawiać się na nic, bo potem okazuje się, że coś nie wychodzi a ja jestem kłębkiem nerwów. W ogóle już do tych wszystkich prób i zabiegów podchodzę jak do codziennego mycia zębów. Mechanicznie, bez stresu, bez emocji prawie. Emocje są tylko na końcu cyklu, nadzieja wbrew wszystkiemu.
Jak się wtedy uspokoić? Jak mam przepracować w sobie uczucie kolejnej porażki, zawodu, rozczarowania i coraz większego strachu, że nigdy nam się nie uda? Jak mam nie dopuszczać do siebie myśli, że to moja wina a mój mąż powinien mieć lepszą żonę? Taką, która da mu dziecko.
Z cyklu dobre rady nie-mających-pojęcia-o-niepłodności ludzi: 
1. wyluzuj
2. zajmij się czymś
3. nie myśl
4. odpuść sobie, ale nie odpuszczaj - to złota rada mojej Mamy. Uwielbiam ją. Mam odpuścić, nie martwić się tym, nie myśleć i zająć się czym innym (czyli 3w1), ale: chodzić do lekarza, brać srylion leków, współżyć na zawołanie bądź nie współżyć, bo szkoda marnować materiał na niepotrzebne stosunki, do tego robić iui, szukać innych lekarzy i uwaga, najważniejsze w tym wszystkim - nie stresować się. 
Śmiać mi się chce. A nawet płakać. Podzieliłam sobie ostatnie dni na etapy. Etap I - wstać z łóżka. Najlepsza motywacja to świadomość, że im szybciej wstanę, tym szybciej się znów położę. Zakopię się po uszy, oddzielę od innych i zapadnę w błogą ciszę.
Etap II - przetrwać 8 godzin w pracy. Najlepsza motywacja: patrz etap I.
Etap III - Zrobić co do mnie należy - obiad, pranie, sprzątanie. Ze świadomością jak wyżej: zakopać się, oddzielić, zapaść. 
To dobry plan na przetrwanie. Tylko do niczego nie prowadzi.
Nie mam pomysłu co ze sobą zrobić. Na razie staram się nie zaglądać na forum, bo tam wśród miliona nakręcających się wzajemnie dziewczyn trudno o dystans.
Poza tym ograniczam się do funkcjonowania społecznego na minimalnych obrotach: im mniej ludzi wokół mnie, tym lepiej. Bez zbędnych rozmów na zbędne tematy, pytań, rad, hałasu i wymuszonych uśmiechów.
Dodaję do tego sporo przyjemności: książki, gitara, skrzypce w wykonaniu męża, czyste dźwięki niosące wyłącznie błogość. Poza tym gorące kąpiele, lampki wina, dobre filmy, spokojny sen. Może trochę sportu, słońca, wiatru.
Czyli, jakby nie było, staram się wprowadzić w życie owe dobre rady nie-mających-pojęcia-o-niepłodności ludzi :)



czwartek, 4 września 2014

Zaczekaj

Kiedy się modlisz - musisz zaczekać
wszystko ma czas swój
wiedzą prorocy
trzeba wciąż prosząc przestać się spodziewać
niewysłuchane w przyszłości dojrzewa
to niespełnione
dopiero się staje
Pan wie już wszystko nawet pośród nocy
dokąd się mrówki nadgorliwie spieszą
miłość uwierzy przyjaźń zrozumie
nie módl się skoro czekać nie umiesz


ks.Twardowski

środa, 3 września 2014

Uff...

Możemy odetchnąć na kolejne trzy miesiące. Badania wyszły dobrze, nie ma zmian w porównaniu do badań poprzednich. Ulga. Czasami aż boję się cieszyć, odetchnąć na dłużej. Zawsze żyję w spokoju najdłużej 3 miesiące.

poniedziałek, 1 września 2014

Tomografia

Dziś badania Mamy. Znowu się boję, że tym razem padnie wyrok. Myślę, że ja wszystko zniosę, byle ona była zdrowa. Najczarniejsze scenariusze w głowie, znowu brak snu, oczy wielkie jak guziki ze strachu. Parę dni i albo odpoczniemy na kolejne trzy miesiące albo...

czwartek, 28 sierpnia 2014

środa, 27 sierpnia 2014

Motto

Zrobiłam test. Jak głupia w 10 dniu fazy lutealnej. No i niby czego ja się spodziewałam. Fajerwerków radości z dwóch kresek? Było jak zwykle. Nie chce mi się już myśleć, że może za wcześnie, że test za słaby, że to owo i tamto.
Mam motto i będę je sobie wbijać do głowy: nawet jeśli wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią Ci, że jesteś w ciąży to pamiętaj - nie jesteś!

wtorek, 26 sierpnia 2014

Pada

Patrzę przez okno i widzę ciągle ten sam krajobraz. Rozmazany do granic możliwości, mdły, szary. Pada. I ja też padam. Nie mam już czasem siły. Nienawidzę drugiej fazy cyklu. Ciągle to samo. Mdło, szaro, zimno. I zawsze koniec ten sam. Czy mam nadzieję? Pewnie że mam. Chyba nikt nie jest w stanie pozbyć się jej do końca. Jakby nie było, to moja dewiza życiowa: Dum spiro - spero. Do ostatniego oddechu, do ostatnich chwil.
Na razie czekamy. To czekanie zakłóciło nawet stoicki spokój męża. Wciąż się zastanawia, pyta, szuka, wieczorem patrzy na mnie i pewnie zastanawia się czy ono jest już we mnie. Nienawidzę pytań w stylu: jak się czujesz, ale on może o to pytać. Czeka na odpowiedź, licząc że tym razem powiem mu, że mam pewność. Widzę jak się zastanawia nad tym, co będzie. Tylko że jego myśli biegną szybko. W jedną chwilę z naszego dziecka, którego nie ma już jest przy swoim motorze, firmie, pracy. A ja zostaję sama w tej czarnej dupie własnych myśli, odpowiadając na pytania, które mi zadał. Czekam. I jak zwykle się boję.

piątek, 22 sierpnia 2014

Nie wytrzymam

Denerwuje mnie własna matka :) Zresztą chyba każdy by mnie denerwował, gdyby ciągle zadawał mi pytania w stylu: a jak się czujesz? a czujesz coś? a kiedy robisz test? a kiedy do lekarza? O Chrystusie, cierpliwości!! Dlaczego ja po prostu nie mogłam nie przyznawać się do leczenia. Mogłam przecież stwierdzić, że jedyną pociechą jaką chcemy mieć jest nasz pies. Wszyscy daliby nam święty spokój. A tak weź się tłumacz co miesiąc ze spraw tak intymnych jak własna piczka, macica i plemniki męża. Ludzie nie mają w sobie ani odrobiny taktu (pomijam swoją Mamę, której mogę wybaczyć tej dopytywanie ze względu na jej troskę o nas). Dla mnie temat  posiadania dzieci, ślubów i życia małżeńskiego jest sprawą tylko i wyłącznie małżonków, więc po co mam o to pytać. Ktoś będzie chciał to sam opowie. Ja po takich ciągłych pytaniach: a Wy kiedy? Nie staracie się? mam ochotę zapaść się pod ziemię, walnąć kogoś w twarz, odwrócić się na pięcie i odejść. Najczęściej kończy się głupim uśmiechem beza komentarza albo ciętą ripostą (zależy od tego, kto pyta). Jestem przewrażliwiona?

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Próba nr 4

Właściwie dlaczego numer 4, skoro tych prób były już setki? w ciągu tych dwóch lat starań o dziecko nie tylko 4 razy próbowaliśmy. A jednak dopiero te cykle, które są wspomagane inseminacją wydają mi się jakieś konkretniejsze, rokujące. Już nawet przestałam liczyć na to, że przy normalnym współżyciu mogę zajść w ciążę. O ironio, naturalna 100% antykoncepcja. Nie jeden by tak chciał. Nie musieć martwić się o ewentualny...problem. W tym przypadku sprawdza się stwierdzenie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dla jednych problem, dla mnie błogosławieństwo. Taka sytuacja. 
No więc 4. inseminacja za nami. Jakoś nawet się nie nastawiam. Choć wiem, że im bliżej terminu miesiączki, tym więcej będzie działo się w mojej biednej głowie. Myśli, plany, strach, porażki. Wszystko po to, by na końcu po raz kolejny urządzić pogrzeb wszelkim nadziejom. Nie ma już we mnie chyba złości. Wiem, że będę matką, tak czy inaczej. Chciałabym aby to dziecko było moje, z mojego ciała, abym mogła o nie dbać już od początku jego życia, od pierwszych chwil je czuć i kochać. Taki instynkt, potrzeba wynikająca z natury i marzenie moje, jako kobiety. Ale jeśli moje dziecko urodzi kto inny, to ono i tak będzie owocem mojego życia, miłością ponad wszystkie. Tylko chciałabym już, aby było...
Więc czekam. Dwa tygodnie nakreślą plany na najbliższą przyszłość.
PS. Mama po usg wątroby czysta:) następne badanie TK klatki piersiowej 1.września - oby chociaż ta nadzieja nas nie zawiodła.

sobota, 9 sierpnia 2014

Strach

Czasami budzę się w środku nocy przerażona. Wymyślam wtedy niestworzone historie. Na nic tłumaczenia, że noc zawsze przynosi lęk, nierealne stwory, które lęgną się w głowie. Sprawdzam wtedy czy T. oddycha, walczę ze sobą, żeby nie zadzwonić do Mamy z pytaniem czy wszystko w porządku. Boli mnie nawet życie świata, jego zło, ciemność, kierunek rozwoju, wojny, władza. Wtedy zawsze mam wrażenie, że następny dzień to będzie mój własny koniec świata. Czy to już paranoja?
Rano wszystko wygląda inaczej, choć nie zawsze lepiej. Wystarczy, że Mama powie, że gorzej się czuje. Jestem przekonana wtedy, że to początek końca. Coś, na co staram się przygotować. Wszyscy żyjemy z dnia na dzień, swój lęk odkładamy najdalej na "za trzy miesiące". Teraz on zbliża się wielkimi krokami. Znowu czuję jak zaciska mi gardło. Panika, która odbiera oddech. Tak dobrze ją znam, że już wiem kiedy przyjdzie. Nie umiem wyobrazić sobie tego dnia, kiedy usłyszymy słowa "wznowa" albo "przerzut". A wiem, że on nastąpi. 
Czasami następuje błogi spokój, lęk odchodzi, a wtedy mam poczucie, że mogę żyć swoim życiem. Swoimi głupimi problemami, które tak naprawdę nie mają żadnego znaczenia. Bzdety. Lubię takie życie, normalne, nudne. Czasem tylko obudzę się w nocy z przerażeniem myśląc: czy to już? Wtedy nie mam siły na życie. Chciałabym zasnąć i obudzić się po wszystkim. Niech ktoś zabierze ode mnie...ten kielich (cóż za skojarzenie...) Myślę wtedy, że w najgorszym momencie znajdę siłę, żeby przetrwać. Bóg nie zsyła na człowieka nic, czego by nie zniósł. Ze wszystkiego wyprowadza dobro. Zawsze tak było. Wiem, że wszystko dzieje się z jakiejś przyczyny.
Dam radę.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Stabilizacja

I poczucie przynależności. Ja, jako człowiek młody, aczkolwiek już nieco nie-młodzieżowy potrzebuję tych dwóch wartości jak powietrza do życia. Muszę mieć pewność, że jestem gdzieś zakorzeniona, wgryziona w ziemię, na której egzystuję. Że mam miejsce, do którego należę. I tak z całych sił staram się to sobie zapewnić. Ale nie tak szybko... Jak to zwykle bywa: z rodziną najlepiej to się wychodzi na zdjęciach, szczególnie z tą rodziną, z którą łączy nas wyłącznie węzeł powinowactwa. Bo toż matka męża mego nie jest moją rodzoną i słowo "Mama" skierowane do niej chyba nigdy nie przejdzie mi przez gardło. Swoją drogą powinna się zastanowić, dlaczego i mnie i jej zięciowi z taką trudnością to przychodzi. Ale nie o tym chciałam. Tak samo jest z siostrami męża - już nawet przestałam oczekiwać jakiegoś..hmm..zainteresowania, pamięci, inicjatywy. Zrozumiałam już dawno, że nigdy nie będę traktowana jak rodzina. Pamiętam święta Bożego Narodzenia bez męża...zostałam sama i nikomu nie przyszło do głowy zadzwonić, żebym przyjechała. A słowa teściowej "myślałam, że poszłaś do koleżanki"..phi..no a do kogo miałam iść? Pamiętam dziesiątki samotnych weekendów, Sylwestrów, wieczorów, Świąt..smutek teściowej z powodu naszych zaręczyn, rozpacz po określeniu daty ślubu i płacz w kościele przy naszej przysiędze...Ona nawet do mnie nie mówi, nie zwraca się nigdy bezpośrednio mimo że siedzę obok to pyta męża mego czy "Paulina napije się herbaty?" Miło. 
I w takim oto układzie żyjemy my, oni. Z tym, że my w mieszkaniu, które należy do nich. I tu trafiamy na sedno problemu, bo okazuje się, że chcąc zrobić remont musimy pytać o zgodę. Usłyszałam, że kazałam się wyprowadzać siostrze nr 1, bo poprosiłam o wyniesienie jej rzeczy. No bo przecież to ich mieszkanie i jak za sto lat siostrze powinie się noga w życiu to ona musi mieć gdzie mieszkać. 
Wniosek - moje miejsce jest tam, gdzie nikt nie pyta mnie o zdanie a jako żona ukochanego syna mam dziękować im jak Bogu za to, że pozwalają mi tam mieszkać.
To my już podziękujemy.
Kredyt.
Działka.
Dom...
I znów to cholerne poczucie, że nie mam swojego miejsca, domu, że nie przynależę do niczego.



środa, 30 lipca 2014

Bez tematu

Dawno mnie tu nie było. Bo jakoś nie dzieje się nic o czym chciałabym napisać sama do siebie:) dzień za dniem, tydzień za tygodniem. Bez zmian. No może 1,5kg mniej i zwiększona dawka leków. Poza tym czysta przyjemność nudnego życia bez poważnych problemów, walki o życie (Mama), o dziecko (ja) i innych tego typu spraw. Błoga nuda.

czwartek, 17 lipca 2014

Cześć, jestem Euthyrox...

i zostanę z Tobą na zawsze. 
Nagle otworzyły mi się oczy. Jak już się całymi miesiącami nasłuchałam od męża: "Ty to byś tylko spała" albo "Czy ciągle muszę do Ciebie mówić dużymi literami, żebyś zrozumiała" albo "ogarnij się". No i rację ma, bo jak sobie nie trzasnę dwugodzinnej drzemki po pracy to nie funkcjonuję. Albo jak zapomnę wyłączyć żelazka, zakręcić gazu to potem on musi gnać do domu, żeby sprawdzić czy on w ogóle istnieje. Zalać sąsiadów też umiem. 
Pomijając już to, że przytyłam 7kg w 3 tygodnie, jestem wiecznie napuchnięta, napompowana, obcelulitowana, wzdęta i inne tego typu miłe historie. Nagle z rozm.38 (ech, piękne czasy...) dobiłam do 42. Musiałam wydać milion na nowe ciuchy z racji tego, że na stare mogłam sobie już tylko popatrzeć. Dalej: wieczne poczucie zimna, sucha skóra (AZS), włosy napuszone do granic możliwości (grzywa niczym król lew). I coś, co boli najbardziej - niepłodność. 
I wreszcie ktoś wpadł na pomysł, że może warto przy okazji innych badań zrobić TSH. Niedoczynność tarczycy. I mój nowy przyjaciel - Euthyrox, który ma co nieco ogarnąć w tym moim tarczycowym świecie. 
Właściwie to poczułam ulgę. Bo to tak trochę zdjęcie ze mnie odpowiedzialność za mój stan. Nagle okazało się, że to nie moje lenistwo powoduje ciągłe zmęczenie, to nie moja nadmierna miłość do jedzenia dodała mi kilogramów. A nicnierobienie spowodowało, że wyglądam jak pomarszczony shar pei. Nie zwalnia mnie to z obowiązku dbania o siebie, wymogu wprowadzenia diety, która choć trochę sprawi, że będę normalnie funkcjonowała i ćwiczeń, by cokolwiek naprawić w wyglądzie. Wiem, że będzie ciężko, po niedoczynni muszą starać się  dwa razy bardziej, żeby widzieć efekty. 
Na pierwszy ogień idzie dieta bezglutenowa i powiem szczerze, że myślałam że będzie gorzej. Ale powoli się przyzwyczajam, choć czasem tęsknie za pierogami mamusi:) I rosół bez makaronu - dramat:) Zamiast chleba - wafle ryżowe i chleb bezglutenowy, zamiast płatków owsianych na śniadanie - płatki ryżowe z owocami, zwykły makaron zamieniłam na ten bezglutenowy lub ryż, kaszę jaglaną lub gryczaną. Do tego staram się mnóstwo warzyw i owoców. Choć to kwestia dyskusyjna jak zdążyłam doczytać. Różne źródła podają różne informacje: raz trzeba wykluczyć ziemniaki, pomidory, ryby a raz nie. Ciężko się połapać, więc na razie skupiam się tylko na tym, żeby wyeliminować gluten. A w perspektywie jeszcze nabiał. Milusio...
Tak czy siak - na razie walczę.
 

środa, 9 lipca 2014

Błogie lenistwo

Ależ ja się lenię :) Ledwo zdążyłam wrócić do pracy po urlopie a znowu wyjechałam. Tym razem do rodziców...coż za lenistwo. Widoki boskie...
Wyjazd z okazji urodzino-imienin Mamy, zorganizowany w pośpiechu, do samego końca niepewny z racji mojego grafiku w pracy, zobowiązań, zastępstw i innych takich. Stresująco było, fakt, bo Mamie zależało na tym, żebyśmy byli, no i na szczęście się udało. Mama powtarza wciąż "a bo może to moje ostatnie urodziny..", więc jak tu nie pojechać. Najważniejsze, się się udało. Małża zabrałam ze sobą a
raczej sam się zabrał razem z akordeonem i skrzypcami ku uciesze reszty urodzinowo-imienionowego towarzystwa:) Pogoda dopisała na tyle, że wszyscy cierpieliśmy niesłychane męki rozpływając się w słońcu. Nie powiem, że się z tego powodu martwiliśmy. Wystawiłam swe blade ciało na słońce i leżałam, jak to się mówi, brzuchem do góry. Wieczorkiem pojechaliśmy nad jezioro, co zresztą
zostało uwiecznione na zdjęciach. Nie wiedziałam, że te okolice są tak piękne...Pogapiliśmy się na łabędzie, zachodzące słońce, pływające żaglówki - jak w jakimś głupawym romantycznym filmie. Przesłodzone to było do granic możliwości:) Mąż zdążył zaznaczyć, żebym nie oczekiwała, że będzie siedział ze mną na ławce, szeptał mi czułe słówka i obsypywał mnie pocałunkami, bo to nie w jego stylu:) Więc siedzieliśmy na ten ławce w milczeniu, od czasu do czasu uśmiechając się do siebie, starając się odwlec moment powrotu jak najdłużej. Ciężko było wrócić do rzeczywistości.






































niedziela, 29 czerwca 2014

Niedzielny chillout

Nie ma nic lepszego niż wolno płynący czas, słońce, powietrze pachnące lasem i poczucie, że nic nie muszę. Niczym niezmącona cisza wiejskiego ogródka i zapach domu, ciepła, chleba - wspomnienie dziecięcych wakacji, rozpoczynającego się lata. Czasem sobie myślę, że mogłabym tak zawsze...
Dzisiejsza wycieczka starym jak świat motocyklem wyluzowała nas na maxa, już wiem co mój mąż widzi w tych starociach:) Pomijając muchy w zębach, włosach, nosie i pszczołę, która wpadła mi pod bluzkę było całkiem przyjemnie. Choć nie jestem zwolenniczką jednośladów (nawet tych nieprzekraczających 40km/h:) muszę skapitulować i przyznać małżowi rację - są boskie:)


czwartek, 26 czerwca 2014

Jak to nazwać?

Mam czasem takie uczucie, dla którego nie mogę znaleźć nazwy. Pojawia się niespodziewanie i zanim zdam sobie z tego faktu sprawę już mnie opuszcza. Jest ulotne, rozmyte, czasem wzruszające...nawet przede wszystkim wzruszające. Najczęściej pojawia się wtedy, gdy przyglądam się ludziom: starszy pan, który swoimi wielkimi, spracowanymi dłońmi próbuje zapiąć coś bardzo małego - ten wyraz skupienia na twarzy, ta nieporadność, pełna mobilizacja; młody mężczyzna, który śmiał się z kawału - w jego uśmiechu było coś ujmującego, wstydliwego, ale takiego w pełni, bez zahamowań; starsza pani, której zabrakło paru groszy w sklepie - takie trochę zawstydzenie, trochę zmartwienie, oczy, które szukają rozwiązania.
Staram się ubrać w słowa to, co ja czuję patrząc na tych ludzi. Trochę tu wzruszenia, roztkliwienia, współczucia, ciepła, wzajemności, troski, podziwu. Dochodzę do wniosku, że w tych wszystkich twarzach jest coś z dziecka, coś takiego...hmm...co jest wspólne dla każdego niezależnie od wieku. Może to tylko kwestia mimiki twarzy, a może uczuć które się na tych twarzach pojawiają: zdecydowania, obawy, mądrości, ufności, radości - tych uczuć, których dzieci się nie wstydzą, które są u nich pełne, niepohamowane, bez względu na to, co wypada a co nie. Chciałabym kiedyś uchwycić jedną taką twarz, żeby móc zapamiętać to, co się na niej znajduje.

niedziela, 22 czerwca 2014

Spokój

Błogi spokój. Nie trzeba mi teraz więcej. Ja, mój T., woda, wiatr i wolno płynący czas.
I tak sobie myślę, że jest dobrze. Aż boję się powiedzieć to na głos. Kolejne badania Mamy w porządku, nie ma wznowy, meta, dodatkowych zmian, czyli czysto. Oby tak dalej.
Jestem po urlopie, wypoczełam, zapomniałam, odprężyłam się. Tak bardzo, że nie umiem wyobrazić sobie powrotu do pracy. A to już w nabliższy wtorek. Szkoda.
Najbliższa wizyta u lekarza dopiero w połowie lipca, więc mam jeszcze trochę czasu, żeby odpocząć i psychicznie i finansowo. Czuję się jak normalna kobieta, której życie nie dzieli się na cykle i stosunki pod dyktando. Może to zasługa urlopu a może po prostu fazy cyklu - pod koniec wrócę do starych nawyków wkręcania sobie jazd:) Wszystko mi jedno.
Jest dobrze. Jest normalnie. Nudna, szara codzienność z problemami, które nie są walką na śmierć i życie.

wtorek, 10 czerwca 2014

Wytrzymam

Dzisiaj jestem w czarnej dupie. Jak co miesiąc. Na szczęście panuję jeszcze nad sobą na tyle, żeby wiedzieć że to minie, że to na chwilę tylko. Człowiek musi się czasem wyczarnodupić na całego, więc pozwalam się tej czarnej dupie pochłonąć. A potem będę miała z głowy. Ot co.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Contra spem spero

To nie jest tak, że się nie cieszę. Cieszę się, bardzo. Zawsze się cieszę, kiedy komuś się udaje, tym bardziej, jeśli długo na to czekał bądź przeszedł przez dramat. Tylko czasem tą moją radość przykrywa jakiś żal, może nawet zazdrość, że innym się udaje a mnie nie. Statystyki mówią, że po ok.2 latach starań 70% kobiet zaczyna mieć objawy typowej depresji. A faceci, wiadomo, oni to jakoś inaczej przeżywają. Mój małżon jakoś z dystansem, w każdym razie nie ma z tym problemu. No wiadomo, on nie ma, bo to ja go mam. To przeze mnie nie możemy zajść w ciążę. Choć staram się unikać jak ognia twierdzeń "to przeze mnie" lub "moja wina" albo jeszcze "problem leży po mojej stronie" to czasem nie umiem uniknąć takiego właśnie myślenia. Na poziomie intelektualnym wiem, że to nie ja nie mogę zajść w ciążę tylko to my nie możemy. Bo ja bez mojego męża nie będę miała tak czy siak dzieci a on beze mnie też nie. To nasz problem.
Ale na poziomie emocji...rozgrywa się we mnie czasem istny huragan. Każda kobieta, która ma to doświadczenie, wie o czym mówię. Całe życie jest podzielone na cykle. To już dawno przestały być tygodnie czy miesiące. Każdy początek nowego cyklu to dramat, wręcz żałoba po dziecku, które gdzieś w mojej głowie się "rodzi" a którego w rzeczywistości nie ma. Potem z dnia na dzień nabieram nowych sił, wmawiam sobie, że tym razem luz, odpuszczam, nie myślę, nie analizuję. Trochę przeszkadzają mi w tym kolejne wizyty u lekarza, ale nie jest źle. Jednak im bliżej końca cyklu tym więcej się dzieje. Zaczynam układać scenariusze, myślę: uda się, nie uda się, uda się, nie uda się...W drugiej fazie cyklu kończy się normalne życie, nie ma sportu, alkoholu ani grama, gorących kąpieli, sauny, nie daj Boże jak coś boli, bo tabletki też nie wezmę, bo a nóż się udało i mogę zaszkodzić dziecku (przypominam: którego nie ma). W głowie toczy się walka między rozumem a emocjami, tym co jest a tym czego bym chciała. I mimo, że nie chcę to i tak się nakręcam, rozpędzam się tylko po to, żeby potem piznąć o ścianę roztrzaskując się w drobny pył z początkiem nowego cyklu. Wszystko od początku.
Wiem, że nadejdzie moment całkowitej rezygnacji, poczucia beznadziei i braku wpływu na cokolwiek. To jest moment, w którym się odpuszcza. Ta właśnie chwila kiedy zdajesz sobie sprawę, że nic z tego nie będzie, niezależnie od ilości wizyt u lekarzy, przyjmowanych leków czy odbytych pod rozkaz stosunków. Tylko co wtedy mi zostanie? Jeśli zawiedzie mnie nawet ta nadzieja, którą jeszcze dzisiaj mam wbrew wszystkiemu.

wtorek, 3 czerwca 2014

O samotności we dwoje słów kilka

"...i będziecie żyli długo i szczęśliwie aż do dnia kiedy zdasz sobie sprawę z tego że w związku można być jeszcze bardziej samotnym niż w samotności i zobaczysz lenia na kanapie i będziesz miała milion rzeczy do zrobienia i zrobisz je sama i pękniętą szybę w aucie też sama...i wszystko będziesz robić tak jak teraz sama plus prać gacie i skarpetki ....i się zdenerwujesz w końcu sama na siebie, że swojej samotności nie czerpałaś garściami jak miałaś okazję...."
Moja Przyjaciółka jest samotna. Cierpi z tego powodu. Powyżej słowa, które miały ją pocieszyć:)Wizja, którą roztoczyła przed nią Przyjaciółka nr 2 raczej nie należy do pięknych. Ale to czysta rzeczywistość. Wydaje nam się, że mając u swego boku kogoś bliskiego już zawsze będzie nam dobrze. A okazuje się, że są momenty i sfery życia, w których zawsze będziemy sami. Jak to śpiewa Monika Urlich .."gdy ból skrzywi bladą twarz to i tak zostaniemy z tym sami." Nikt za nas nie będzie cierpiał, nie zniesie bólu, samotności, lęku..nie przeżyje życia. I choć może wtedy być z nami, to nie uniesie tego Krzyża za nas...
Nie wiem czy to pocieszające czy dołujące. Z jednej strony to strach, że nie dam rady a z drugiej to czerpanie z życia pełnymi garściami uczuć, emocji, wrażeń, przeżyć, wspomnień. Bo przecież w życiu są też piękne chwile, których raczej nikomu oddawać nie chcemy. I cieszę się z tego. Czasem sobie myślę, że czeka mnie wiele chwil, których wolałabym nie przeżyć. Że to nie jest jakiś bzdet nieokreślonej przyszłości, coś co będzie, ale "kiedyś", przy czym to "kiedyś" to jakby inny świat, rzeczywistość, która jest obok i ja nie muszę w nią wchodzić. A tymczasem to już się dzieje, te ciężkie chwile dzieją się teraz, w różnym stopniu i o różnej wadze pojawiają się i znikają, po to, żeby zostawić po sobie doświadczenie. Dzięki temu jestem tym, kim jestem. I mam świadomość, że cokolwiek się wydarzy to dam radę. Po pierwsze dlatego, że nie mam wyjścia:) a po drugie dlatego, że jest to tylko element, kolejny etap, który minie.
"Cze­mu ty się, zła godzino,
z niepot­rzeb­nym mie­szasz lękiem?
Jes­teś – a więc mu­sisz minąć.
Mi­niesz – a więc to jest piękne."

Taki oto wywód marny na dzisiaj.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Wbrew pozorom

Rak leczy. Fakt, który dla człowieka zdrowego jest całkiem nie do przyjęcia. Ale większość chorych, którzy choć odrobinę się zastanowią, zawsze znajdą coś, co choroba wydobyła na wierzch, co zmieniła i naprawiła. Dziwne...
Nowotwór to nie choroba jednego człowieka. To choroba całej jego rodziny. Bo co z tego, że to moja mama ma raka, skoro i ja odczuwam ten ból? Pamiętam jak dziś dzień diagnozy. To był strach, który nie pozwalał oddychać, blokował jakiekolwiek racjonalne myślenie. Panika tak wielka, że trzęsły mi się nogi. Zapomina się wtedy co to jedzenie i sen. Parę kolejnych dni to etap poznawania wroga, najczęściej wyszukiwaną frazą było: carcinoma microcellulare. Następne dni to etap szukania ratunku - najlepsi lekarze, szpitale, leczenie. A potem została tylko nadzieja...że z nami będzie inaczej, że te pieprzone statystyki w naszym przypadku się nie sprawdzą - "mediana czasu przeżycia w tym wypadku wynosi 18 miesięcy", a potem jeszcze "3-letnie przeżycie uważa się za całkowite wyleczenie". Więc trzymam się kurczowo tego czasu. Na razie mamy za sobą 17 miesięcy...I okazuje się, że dzięki chorobie temu staliśmy się rodziną. Tak naprawdę.

niedziela, 1 czerwca 2014

Początki bywają trudne

Jak spojrzałam na swój profil to trochę się zdziwiłam... "Na bloggerze od sierpień 2013r." ?? Nawet nie zapamiętałam tego faktu. Czyli, że już wtedy musiałam coś kombinować, szukać, potrzebować, sprawdzać...żeby od czasu do czasu uzewnętrznić to co wewnętrzne. Nawet nie wiem jak się w tym wszystkim połapać..raaany, jakieś mi się tu rzeczy wyświetlają:) 30-letnia nieogarnięta internetowo baba wzięła się za pisanie bloga..phi:) Trochę tęsknię za starym wyświechtanym zeszytem grubym na miliard stron, zapisanym od początku do końca. Tylko kiedy to było, wieki temu..
Tak czy siak - oto jestem..sama dla siebie, ale cieszy mnie ten fakt niezmiernie.