piątek, 7 listopada 2014

Rozdźwięk

Tak, mało mnie ostatnio. Odkąd mam focha na swoje ciało, że mnie nie słucha, nie chce współpracować, robi po swojemu co chce to jakoś tak nudno się zrobiło. Nie ma o czym mówić, czy tam pisać.
Ciało sobie a ja sobie. Istny rozdźwięk. Hormony raz w górę a raz w dół, waga raczej tylko w górę, przez TSH muszę sobie wtykać zapałki w oczy, żeby się nie zabić o różniste przeszkody. Swoją drogą - spać można i z zamkniętymi oczami, co też z uwielbieniem czynię, chociaż co nieco utrudnia to pracę. Leki. Rzuciłam je. W czasie wyjazdu do Zakopanego musiałam co niektóre leki odstawić, z racji przyjmowanych ilości alkoholu - mniejszych bądź większych - częściej większych. Potem jakoś tak nie po drodze mi było z bromergonem (a niech se ta prolaktyna wzrośnie, co mi tam), encortonem nie zawsze (ups, zapomniałam). No i na dzień dzisiejszy został przy mnie tylko mój zdradziecki euthyrox, który to jakoś średnio spełnia swoją funkcję. TSH spada tylko po to, żeby po chwili znowu wzrosnąć. A ch...z tym. 
No i takim to sposobem odpoczywam od wszelkiej maści medycznych i płodnościowych tematów. Rzygać mi się tym chce. Serio, niedobrze mi się robi na samą myśl o tym wszystkim. Poza tym w nosie mam upływający czas, zmarnowane cykle, pęknięte bądź niepęknięte pęcherzyki, miliardy straconych i zamordowanych przez mój system immuno plemników. Odpoczywam. Cieszę się tą nudą, niemyśleniem i chyba pierwszy raz od dwóch lat tak naprawdę odpuściłam. Starania i leczenie to taka samonakręcająca się pozytywka - gra w głowie wciąż ta sama melodia, szybciej, szybciej, potem wolniej i całkiem muli aż do znudzenia. Nie ma szans, żeby w tym wszystkim nie dostać pierdolca. Mam tego dość. Coraz częściej myślę o adopcji. Nie ma dla mnie różnicy w jaki sposób stanę się matką. Oczywiście, chciałabym być w ciąży, no ale jeśli ni dy rydy to cóż...Widocznie tak ma być. Mąż myśli podobnie - uff...bo ponoć faceci to tak różnie do tego podchodzą. Na szczęście mój jakiś taki otwarty na wszelkie propozycje ;) Zresztą nasze rozmowy na jakże poważne tematy często ograniczają się jedynie do bardzo krótkiej wymiany zdań. Tak jakbyśmy byli pewni tego, jakie stanowisko zajmuje każde z nas i tylko chcielibyśmy się upewnić. Np
Obiad. I ja między jednym łykiem niedzielnego rosołu a drugim:
- Nie miałoby chyba dla Ciebie znaczenia czy wychowujesz swoje dziecko czy nie swoje, prawda?
- Jak to swoje czy nie swoje? - zapytuje on zdziwiony.
- No, biologicznie swoje lub adoptowane - precyzuję.
- Biologicznie czy nie, byłoby moje - odpowiada i robi minę jakbym pytała go o to czy smakuje mu ten rosół (bo przecież oczywiste, że tak).
Innym razem:
- U nas w R. czeka się na adopcję czasem bardzo długo, wiesz? - znowu ja
- No to poczekamy - kończy tą jakże długą rozmowę mąż.
 W ten oto sposób została nakreślona nasza droga. Uspokoiłam się trochę wiedząc, że on tak o tym myśli. No przecież:) Może dlatego zeszło ze mnie całe to ciśnienie. Ten pęd, pośpiech, przymus. 
Przynajmniej okazało się, że w tym względzie nie ma rozdźwięku :)

3 komentarze:

  1. My do OA jeździliśmy 260km w jedną stronę. Było warto :) (11 miesięcy i jeden dzień od złożenia papierów do tego telefonu :) )
    Rozmowy przy jedzeniu są zawsze najlepsze. A męża to zazdroszczę! Ja mojego urabiałam...jakiś rok.
    Buźka

    OdpowiedzUsuń
  2. Mój mąż wie, że adopcja to naturalna kolej rzeczy, ale najgorsze jest to, że on uważa że mamy czas, jeszcze może nie teraz..i do tego muszę go przekonać - do szybkiego działania :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Taaa. :) A ja swojego urabiam nadal.. :)

    OdpowiedzUsuń