sobota, 11 października 2014

W razie co...

Ojciec w szpitalu.
 Jednego dnia kardiolog mówi mu, że jest symulantem, bo ma serce jak dzwon (ale po namowach zakłada holter - klient płaci, klient wymaga), a drugiego dnia dzwoni przerażony, że wyniki z holtera są tragiczne i trzeba natychmiast do szpitala. Używa takich słów jak: zagrożenie życia, możliwość zgonu, zawał, zator. Nam nie mieści się to w głowie, o czym on mówi? Powraca uczucie znane tak bardzo: panika. Ja jak zwykle mam najczarniejsze myśli w głowie, ale udaje twardzielkę dzwoniąc i do taty i do mamy i klepiąc ciągle to samo - że będzie dobrze, że przecież ludzie z tym żyją, aaa, operacja? no, przecież lekarze robili to miliard razy, nie martw się, nie pal papierosów, zjedz normalnie, wyśpij się...
Zawsze tak mam - strach napędza mnie do działania. Przeczytałam cały internet, wynalazłam najlepszych lekarzy na "w razie co", zapodałam pomysł przeniesienia ojca do szpitala w Zabrzu. I czekam. Na razie na konsultacje kardiochirurga, a potem już sama nie wiem na co...Wyjazd do Zakopanego, na który TAK czekałam stanął pod znakiem zapytania. Świadomość tego, że będę "w razie co" 600km od rodziców nie pociesza. Mama upiera się, żebym jechała ("bo musisz się uspokoić, odpocząć, nabrać sił na "w razie co") No to jadę, chociaż myślami będę gdzie indziej :(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz