poniedziałek, 9 czerwca 2014

Contra spem spero

To nie jest tak, że się nie cieszę. Cieszę się, bardzo. Zawsze się cieszę, kiedy komuś się udaje, tym bardziej, jeśli długo na to czekał bądź przeszedł przez dramat. Tylko czasem tą moją radość przykrywa jakiś żal, może nawet zazdrość, że innym się udaje a mnie nie. Statystyki mówią, że po ok.2 latach starań 70% kobiet zaczyna mieć objawy typowej depresji. A faceci, wiadomo, oni to jakoś inaczej przeżywają. Mój małżon jakoś z dystansem, w każdym razie nie ma z tym problemu. No wiadomo, on nie ma, bo to ja go mam. To przeze mnie nie możemy zajść w ciążę. Choć staram się unikać jak ognia twierdzeń "to przeze mnie" lub "moja wina" albo jeszcze "problem leży po mojej stronie" to czasem nie umiem uniknąć takiego właśnie myślenia. Na poziomie intelektualnym wiem, że to nie ja nie mogę zajść w ciążę tylko to my nie możemy. Bo ja bez mojego męża nie będę miała tak czy siak dzieci a on beze mnie też nie. To nasz problem.
Ale na poziomie emocji...rozgrywa się we mnie czasem istny huragan. Każda kobieta, która ma to doświadczenie, wie o czym mówię. Całe życie jest podzielone na cykle. To już dawno przestały być tygodnie czy miesiące. Każdy początek nowego cyklu to dramat, wręcz żałoba po dziecku, które gdzieś w mojej głowie się "rodzi" a którego w rzeczywistości nie ma. Potem z dnia na dzień nabieram nowych sił, wmawiam sobie, że tym razem luz, odpuszczam, nie myślę, nie analizuję. Trochę przeszkadzają mi w tym kolejne wizyty u lekarza, ale nie jest źle. Jednak im bliżej końca cyklu tym więcej się dzieje. Zaczynam układać scenariusze, myślę: uda się, nie uda się, uda się, nie uda się...W drugiej fazie cyklu kończy się normalne życie, nie ma sportu, alkoholu ani grama, gorących kąpieli, sauny, nie daj Boże jak coś boli, bo tabletki też nie wezmę, bo a nóż się udało i mogę zaszkodzić dziecku (przypominam: którego nie ma). W głowie toczy się walka między rozumem a emocjami, tym co jest a tym czego bym chciała. I mimo, że nie chcę to i tak się nakręcam, rozpędzam się tylko po to, żeby potem piznąć o ścianę roztrzaskując się w drobny pył z początkiem nowego cyklu. Wszystko od początku.
Wiem, że nadejdzie moment całkowitej rezygnacji, poczucia beznadziei i braku wpływu na cokolwiek. To jest moment, w którym się odpuszcza. Ta właśnie chwila kiedy zdajesz sobie sprawę, że nic z tego nie będzie, niezależnie od ilości wizyt u lekarzy, przyjmowanych leków czy odbytych pod rozkaz stosunków. Tylko co wtedy mi zostanie? Jeśli zawiedzie mnie nawet ta nadzieja, którą jeszcze dzisiaj mam wbrew wszystkiemu.

2 komentarze:

  1. Czytam i czuję jakbym przeglądała się w lustrze... Dziękuję! Dzięki Tobie nie czuję się śmieszna, głupia ani dziwna. Łatwiej walczyć wiedząc, że nie jest się w swoich przeżyciach odosobnionym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja Tobie dziękuję :) Mam dzisiaj taki nastrój, że takie słowa były mi bardzo potrzebne :-*

      Usuń